- Proszę Waszą Wysokość o wybaczenie - odpowiedziała dama ze spokojem, a nawet z uśmiechem, dowodzącym, że zupełnie się nie przejęła. - Zawsze uważałam, że zaszczyt towarzyszenia księżnej Orleanu wymaga pewnej wytworności w stroju. To wyraz szacunku.

- Proszę zatem nosić mniej spiczasty szacunek.

I pogwizdując wesoło jakąś melodię, Ludwik XI zniknął na spiralnych schodach pozostawiając dwie kobiety tete-a-tete.

- Chodź, pani - powiedziała dama dworu, wyciągając rękę do Fiory, która nie mogła powstrzymać śmiechu. - Księżnej spieszno, by cię zobaczyć, a przed kolacją będziesz mogła się odświeżyć.

Przyzwyczajona do tego, że Ludwik XI prowadzi bardzo niewyszukane życie, Fiora była zaskoczona przepychem, z jakim przygotowano tę kolację, oraz wspaniałością sali, w której się odbywała. To wielkie pomieszczenie stanowiło część królewskich apartamentów na pierwszym piętrze, otwieranych jedynie na przybycie znamienitych cudzoziemców i w niektórych innych okolicznościach. Wychodziło się z niego na taras oparty na krytym krużganku parteru. Jego prawdziwie królewska wytworność różniła się od uderzającego przepychu otaczającego ostatnich książąt Burgundii. Obite aksamitem meble i wielkie tapiserie nadawały całości nieco surowy charakter, podkreślony przez kolorowe witraże w wysokich oknach utrzymujące wewnątrz jakby półcień. Złoto kasetonowego sufitu i boazerii było z tego powodu nieco przyćmione, chyba że, jak tego wieczora, oświetlały je pełne świec wielkie świeczniki.

Rozstawiono trzy stoły: stół króla, zajmujący właściwą jadalnię, stół rycerzy i wysokich urzędników domu królewskiego, przy którym zasiadali ważni goście, wreszcie stół jałmużników i stajennych. Czwarty stół, znajdujący się poza apartamentami królewskimi, gromadził niższych rangą dworzan i pielgrzymów oraz przypadkowych podróżnych, którzy prosili o gościnę. Przy stole króla, najpiękniej nakrytym i najlepiej obsługiwanym, kobiety zasiadały rzadko, chyba że królowa, Szarlota Sabaudzka, składała wizytę swemu małżonkowi. Tym razem były dwie i Fiora z odrobiną dumy zajęła miejsce po lewej stronie władcy. Księżniczka Joanna, urocza mimo choroby zniekształcającej ciało, w wysokim, bladoniebieskim i złoto nakrapianym nakryciu głowy dopasowanym do sukni, siedziała obok honorowego gościa, który zajmował miejsce po prawej ręce króla.

W wieku trzydziestu siedmiu lat Giuliano delia Rovere byl niewątpliwie najbardziej udanym z bratanków Sykstusa IV. Wysoki i dobrze zbudowany, wyglądał raczej jak kondotier niż jak duchowny - miał mocno zarysowaną żuchwę, a głęboko osadzone oczy łowcy często mrużył, aby wyostrzyć wzrok. Purpura dobrze komponowała się z jego ciemną karnacją i czarnymi włosami, krótko ostrzyżonymi zgodnie z zarysem zwieńczającej je piuski. Dokładnie wygolona, koścista twarz była surowa, ale potrafiła uśmiechać się z nutką ironii, niepozbawionej wdzięku, a władczy profil zdawał się stworzony do tego, by go wybijać na medalach*.

* W 1503 r. zostanie papieżem Juliuszem II.

Był papieskim legatem w Awignonie i biskupem tytularnym między innymi Lozanny, Messyny i Carpentras, a w dodatku 3 lipca tego roku - I478 - otrzymał godność biskupa Mendę, w związku z czym przybył po aprobatę Ludwika XI. Uzyskał ją bez problemu: nie pierwszy raz się spotykali, a król miał słabość do tego eleganckiego mężczyzny, szorstkiego w obejściu i uważanego za gwałtownika, ale obdarzonego żywą inteligencją i umiejącego posługiwać się podstępem równie dobrze, jak on sam. Na tym kończyło się podobieństwo, gdyż kardynał delia Rovere, miłośnik literatury i sztuki, prowadził pełną przepychu egzystencję dzięki znacznemu majątkowi, który zawdzięczał wujowi. Była to egzystencja bardzo odległa od życia wiejskiego szlachcica, które zazwyczaj wiódł król Francji.

Kiedy przed zajęciem miejsc przy stole przedstawiona przez władcę Fiora przyklękła, by ucałować duszpasterski pierścień - z bajecznym szafirem gwiaździstym - legat obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem:

- Wydaje mi się, że niedawno przebywałaś w Rzymie, pani?

- W istocie, Ekscelencjo.

- Wielka szkoda, że nie mogłaś w pełni nacieszyć się jego pięknem...

- Nie dano mi okazji, byłam tylko przenoszona z jednego więzienia do drugiego.

- Więzienia bywają różne. Ponadto, kiedy wyjechałaś do Florencji, Ojciec Święty bardzo nad tym ubolewał, gdyż był... nadal jest bardzo ci przychylny.

Jego przyjaźń mogła ci zapewnić przyjemne spędzenie czasu.

- Proszę mu podziękować za te życzliwe uczucia, jednak ma on zbyt błyskotliwy umysł, by nie rozumieć moich. Jestem florentynką, Ekscelencjo, i mogę jedynie ubolewać nad dramatycznymi wydarzeniami mającymi miejsce w mojej ojczyźnie.

- Wydarzeniami, które niestety stają się coraz bardziej dramatyczne. Może porozmawiamy o tym któregoś dnia?

- Rozmowa o polityce ze mną? Ależ, Ekscelencjo, zupełnie się na niej nie znam.

- Nie doceniasz siebie, pani. Ojciec Święty uważa cię za osobę niezwykle inteligentną, a przyjaźń łącząca cię z królem Francji tylko umacnia tę opinię. Razem, we dwoje, moglibyśmy wykonać dobrą robotę...

Della Rovere oddalił się, pozdrowiwszy Fiorę lekkim skinieniem głowy. Srebrne trąbki obwieściły kolację i wszyscy zajęli miejsca przy stole. Król, który po przedstawieniu Fiory oddalił się i rozmawiał z arcybiskupem Tours, wrócił, by osobiście poprowadzić kardynała legata do jego fotela.

Posiłek był doskonały, lecz długi, i gdyby nie zabawna dysputa, w której jak zwykle starli się królewski lekarz Coictier i szef kuchni Jean Pastourelt, byłby nudny. Stojąc za plecami króla, wymieniali wściekłe spojrzenia i słodkokąśliwe uwagi na temat zawartości talerza władcy. Kiedy lekarz twierdził, że biała kiszka z kapłona jest zabójcza dla zdrowia króla, kucharz ripostował, że medykamenty jego adwersarza są znacznie dla niego szkodliwsze, gdyż sztuka kucharska polega na obróbce najlepszych produktów w taki sposób, by nie wywoływały żadnych niedyspozycji. Od czasu do czasu podnosili głos i Ludwik XI musiał interweniować. W końcu odesłał Coictiera na jego miejsce przy stole, dodając, że posiłek zjedzony w towarzystwie księcia Kościoła nie może nikomu zaszkodzić. Nawet jemu.

Coictier odszedł, burcząc pod nosem - był to zresztą osobnik wyjątkowo niesympatyczny - i od tej chwili Fiora się nudziła. Król poświęcał uwagę swemu gościowi, a drugi jej sąsiad, gruby czerwony człeczyna, będący osobistym kapelanem rzymskiego prałata, po próbie pogładzenia jej kolana pod stołem, w odpowiedzi na co energicznie go uszczypnęła, skupił się na serwowanych potrawach. Po kwadransie był purpurowy, a na końcu posiłku kompletnie pijany.

Po osobistym odprowadzeniu do powozów kardynała i arcybiskupa, którzy wracali do Tours, Ludwik XI wrócił do Fiory, która stojąc pomiędzy księżniczką Joanną i panią de Linieres, asystowała przy odjeździe dostojnych gości.

- No i, moje panie, co sądzicie o bratanku Jego Świątobliwości?

- Kardynałowie nie zawsze są księżmi, Sire - powiedziała Joanna. - Czy ten nim jest?

- Tak. Dlaczego pytasz? Masz wątpliwości?

- Trochę, przyznaję. Dużo mówi o polityce, polowaniu, dziełach sztuki i literaturze greckiej... a o Bogu wcale!

- Czyżbyś pragnęła, by wygłaszał kazanie? - spytał król z kpiącym uśmiechem, który wygładził rysy jego twarzy. - To nie był odpowiedni moment.

- Nie... jednak niepokoi mnie, gdy duchowny mówi o wojnie, podbijaniu, obleganiu i innych gwałtach, nie poświęcając ani słowa tym, którzy cierpią z powodu tych tragedii: zwykłym ludziom, tym z miast i tym ze wsi, o których ty, choć nie jesteś księdzem, troszczysz się zawsze tak bardzo!

Ludwik XI spoważniał i wziąwszy delikatną dłoń córki w swoje dłonie, przez chwilę patrzył w jej piękne, łagodne i błyszczące oczy, z dziwnym wyrazem twarzy - podziwem nie wolnym od wyrzutów sumienia.

- Masz duszę pełną światła, Joanno, nie powinnaś nic wiedzieć o brzydocie życia. Ja zaś w dniu mszy koronacyjnej zostałem namaszczony Krzyżmem świętym, co uczyniło ze mnie pomazańca bożego i uleczyłem skrofuły*, których dotknąłem.

* Skrofuloza inaczej skrofuły lub zołzy - dawne określenie gruźlicy węzłów chłonnych. Zwana również „chorobą królewską", ze względu na fakt, że uważano kiedyś, iż królowie chrześcijańscy posiadali moc uzdrawiania z niej (przez dotknięcie chorego swoimi dłońmi), (przyp. tłum.)

Wydaje mi się, że jest to warte tonsury. Poza tym złożyłem przysięgę, że będę chronił mój lud i służył Francji... Francji, której wielkości poświęciłem ciebie! Podobnie, jak poświęcam dla niej czasem pewne skrupuły.

- Czy córki królów są naprawdę stworzone do szczęścia? Umieściłeś mnie tam, gdzie być powinnam.

- Niewątpliwie, niewątpliwie! Kiedy twój małżonek ostatnio cię odwiedził?

- To pytanie jest okrutne, Sire - przerwała pani de Linieres. - Książę Orleanu nigdy nie przyjeżdża i...

- Dosyć! Porozmawiam z nim. - Po czym zmienił gwałtownie ton, a wszelki ślad emocji zniknął z jego głosu: - Wracając do kardynała delia Rovere, jego rodziny, a nawet papieża, jeśli chcesz lepiej ich poznać, zwróć się do pani de Selongey! Wie na ten temat znacznie więcej niż ja. Problem polega na tym, że ryzykujesz utratę wiary!

- Nie, mój ojcze! Nic ani nikt nie może sprawić, że stracę wiarę!

- A ja miałabym sobie za złe, Sire - nieśmiało przerwała Fiora - gdybym wypowiedziała choć jedno słówko mogące wstrząsnąć tak prawą duszą.

Szybkim i nieoczekiwanym gestem Ludwik XI uszczypnął policzek młodej kobiety.

- Jestem o tym całkowicie przekonany! Dobranoc, moje panie! Wracam do moich zajęć. Dziś wieczór muszę napisać do doży Wenecji!

Podczas gdy trzy kobiety skłoniły mu się na pożegnanie, odszedł na kilka kroków, po czym odwrócił się i zawołał: