– Musimy coś zrobić – rzekła zdecydowanym głosem Inger.

– Też tak uważam – zgodził się z nią Terje. – Trzeba się jej stąd pozbyć, zanim nie będzie za późno. Przedtem mieliśmy tu istny raj, a co będzie, jeśli ona zostanie? Nie da nam pograć w tenisa ani pobuszować po strychu, pewnie nawet nie zechce w ogóle nas widzieć!

– Musimy to dokładnie przemyśleć – stwierdził Arnstein, wyciągając z torby mały notesik i długopis. – Najpierw zastanówmy się, w jaki sposób można ją stąd wykurzyć, a potem…

– Poczekaj! – wtrącił się Erik. – Chciałbym wam coś zaproponować, tylko potraktujcie mój pomysł serio. Przede wszystkim musimy przyrzec sobie wierność i solidarność. Odtąd nikt z nas nie może się wyłamać, nawet jeśli coś pójdzie nie tak.

Pomrukiwanie wyrażające aprobatę upewniło Erika, że nie mamy co do tego zastrzeżeń.

– No tak, i jeszcze musimy wymyślić dla siebie jakąś odpowiednią nazwę – zauważył rezolutnie Terje.

– Proponuję „Ligę dręczycieli panny Bakkelund” – rzuciłam bez namysłu.

Świeczka dopaliła się zupełnie i została zastąpiona nową. Dwie ostatnie ukryliśmy w zakamarku pod ścianą.

Na kocu, nie wiadomo skąd, pojawiła się paczka papierosów.

– Częstujcie się z czystym sumieniem. To jej buchnęłam te fajki.

Sięgnęłam po papierosa i odwróciłam się do siedzącego przy drzwiach Grima.

– Chcesz? – spytałam.

Uśmiechnął się lekko i kiwnął głową z zadowoleniem. Grim był z nami wyłącznie dzięki moim staraniom, ale wciąż jeszcze czuł się wśród nas nieswojo. Choć jakiś czas temu ukończył osiemnaście lat i przed kilkoma miesiącami został naszym najbliższym sąsiadem, nadal trzymał się na uboczu. Było mi go szkoda, bo nikogo w okolicy przecież nie znał, a nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mu łatwo.

Grim robił wprawdzie duże wrażenie dzięki postawnej sylwetce i muskularnej budowie, lecz urody Pan Bóg wyraźnie mu poskąpił. Gdy spotkałam go pierwszy raz, z przerażenia odwróciłam wzrok. Grim miał wyjątkowo jasną karnację, a jego skóra nie tolerowała promieni słonecznych. Tymczasem pracował zwykle na świeżym powietrzu, co zdecydowanie nie służyło jego wrażliwej cerze. Oba policzki oraz część szyi wiecznie pokrywały różowawe pęcherze, które albo zaklejał plastrem, albo też smarował białą maścią. Twarz chłopca była przeważnie opuchnięta i przez to zdeformowana. Żadna ze stosowanych kuracji nie przynosiła wyraźnej poprawy. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo cierpi przez chorobę, a także z powodu swego wyglądu. Dlatego zdecydowałam się namówić przyjaciół, żeby zgodzili się przyjąć go do paczki. Grim okazał się świetnym kumplem. Największą jego zaletą był zdrowy rozsądek, którego nam na ogół brakowało.

Nie potrafię powiedzieć, jak oceniał nas Grim, jak odbierał nasze zwariowane, dziecinne pomysły. Nigdy jednak nie opuszczał wspólnych spotkań i bez sprzeciwu wyręczał nas we wszystkich cięższych czynnościach. Podziwialiśmy jego siłę, a jemu wyraźnie sprawiało to przyjemność.

W szałasie co chwila ktoś podsuwał kolejną groźnie brzmiącą propozycję nazwy dla naszej grupy. Jakoś szybko mnie to znudziło. Wygramoliłam się na zewnątrz i siadłam obok Grima. Przez chwilę milczeliśmy, wpatrując się w ponury las. Powoli zapadał zmrok.

– Przeraża mnie ten las – powiedziałam. – Za nic nie dałabym się namówić na spacer w pojedynkę.

– A wiesz, że ja też nie lubię lasu. Zaraz się w nim gubię i tracę orientację. Czasami aż serce podchodzi mi do gardła i mam ochotę krzyczeć ze strachu. Tam, skąd pochodzę, okolica wygląda zupełnie inaczej. Uwielbiam bezkresne przestrzenie, ciągnące się kilometrami. Powinnaś wybrać się kiedyś ze mną do Finmarku. Tamtejsza przyroda na pewno zrobiłaby na tobie wrażenie.

– Do Finmarku… – powtórzyłam w rozmarzeniu. – To mogłoby być ciekawe. Tęsknisz za rodzinnymi stronami?

– I tak, i nie. Jasne, że trochę mi brak tamtego domu, ale za to tutaj zyskałem przyjaciół.

Ostatnie zdanie wypowiedział przyciszonym głosem. Przedtem nigdy nie przyznawał się do samotności. Byłam szczęśliwa, że obdarzył mnie takim zaufaniem. Zresztą z wzajemnością.

Nigdy bym się nie zdecydowała przesiadywać godzinami na tym pustkowiu do późna w noc gdyby nie Grim. To jego obecność wszystko zmieniała: był dla mnie podporą, przy nim nie bałam się niczego. Gdy znajdował się w pobliżu, czułam się bezpieczna i spokojna. Lubiłam go, mieliśmy podobne zainteresowania i zbliżone poglądy na wiele spraw.

Teraz jednak wciąż powracała troska o los przyjaciół. Co będzie z nami wszystkimi, gdy w domu kapitana pojawi się znienawidzona macocha? Wiedziałam, że to właśnie Grim bardziej niż inni odczuł nieprzychylność i kąśliwy język Lilly Bakkelund. Erik opowiadał nam, jak kiedyś w ich domu zjawił się Grim, przynosząc świeże warzywa. Chłopca przysłał jego ojciec, który dzierżawił ziemię kapitana Moe. W tym czasie panna Bakkelund przygotowywała w kuchni posiłek. Gdy dostrzegła Grima, gwałtownie wyrwała mu paczkę z rąk i syknęła z wściekłością: „Powiedz swojemu ojcu, żeby na przyszłość przysyłał do nas kogoś innego! Jak ty wyglądasz! Kto to widział, żeby tak się ludziom pokazywać na oczy!”

Od tej pory Grim ani myślał przekraczać progu domu kapitana.

– Ty też jej nie lubisz, co? – zapytałam ostrożnie.

Od razu wiedział, kogo mam na myśli.

– Jasne, że nie lubię!

– A co według ciebie powinniśmy zrobić?

– Nic. To zupełnie nie ma sensu. Takie osoby zawsze będą górą, zawsze sobie poradzą.

Westchnęłam zmartwiona, po czym wróciłam do wnętrza szałasu.

– Już się zdecydowaliśmy – powiedział Erik.

– Tak szybko? I co wymyśliliście?

– „Mściciele”.

Pozostali z aprobatą pokiwali głowami.

Arnstein wyciągnął z kieszeni notatnik, po czym przetarł okulary.

– A teraz cisza! – rzekł z powagą. – Słucham waszych propozycji. Na początek Terje!

– Wrzućmy ją do wrzącego oleju – zaproponował zaskoczony nagłym pytaniem chłopiec.

– Nie wygłupiaj się! Następny. Erik, co ty o tym sądzisz?

– Najchętniej zakneblowałbym ją i zakopał po szyję w piachu – odparł w zamyśleniu zapytany. – Zasypywałbym babę powolutku, aż po sam czubek głowy.

Arnstein notował skrupulatnie. Teraz przyszła kolej na mnie.

– Nie jestem aż tak żądna krwi, jak wy. Uważam, że należy jej się coś kompromitującego. Gdyby na przykład na oczach ludzi przed niedzielną mszą zsunęła jej się spódnica?

– Brawo, Kari! To mi się podoba! – krzyknęła rozbawiona Inger.

– A ty, Arnstein, co byś zrobił? – zapytałam pewnie, dumna z pochwały koleżanki.

Arnstein odczekał chwilę.

– Trucizna! – odparł zdecydowanie. – Trucizna o wydłużonym czasie działania, wywołująca męczarnie. Myślę, że to świetny pomysł. Niech ma za swoje!

– Chłopaki, chyba całkiem postradaliście rozum! – rzuciła z dezaprobatą Inger. – Wszyscy wiedzą, że źle jej życzycie, ale żeby coś podobnego chodziło wam po głowach? Takiej jędzy można chyba inaczej utrzeć nosa!

– Jak na przykład? – zapytał dotknięty do żywego Arnstein.

Inger wyprostowała się.

– Wiemy, że ma chrapkę na pieniądze kapitana. Proponuję, żeby ją uprzedzić.

– Zwariowałaś? Jak to zrobisz? – wykrzyknął Erik.

– Nie sądzisz, że mnie by się powiodło? Przecież wiem dobrze, jak twój ojciec mnie lubi.

– No… no tak, ale ty masz dopiero piętnaście lat!

Inger wciąż się uśmiechała, zerkając kokieteryjnie spod półprzymkniętych powiek.

– Już prawie szesnaście. A poza tym mogę poczekać.

– Ale ja nie mogę! Muszę szybko coś z nią zrobić! – upierał się Erik.

Nagle Terje uderzył pięścią w wątłą ścianę. Za moim kołnierzem wylądowała kępka suchego igliwia.

– Mam! – wykrzyknął uradowany. – Że też wcześniej na to nie wpadłem! Alrauna! Zdobędziemy alraunę i z jej pomocą rzucimy na pannę Bakkelund zły urok!

Arnstein wzruszył pogardliwie ramionami.

– To może nam jeszcze powiesz, gdzie znaleźć owo czarodziejskie ziele? – zapytał.

Terje pochylił się do przodu w obawie, że może go usłyszeć ktoś niepowołany.

– Na Wzgórzu Szubienic – wyszeptał z rozpalonymi z emocji policzkami. – W czwartkową noc, przy pełni księżyca. Wyobraźcie sobie, że alrauna podobno krzyczy, gdy wyrywa się ją z ziemi!

– Tak, na pewno – westchnął Arnstein. – Zapiszę ten pomysł przy twoim imieniu, bo niczego mądrzejszego się od ciebie nie spodziewam. Grim, a ty?

– Moja propozycja jest niestety nie do zrealizowania – odparł osiemnastolatek. – Ale w końcu mogę się z wami podzielić pomysłem. W każdym razie życzyłbym jej tego z całego serca. Chciałbym, żeby cierpiała – powiedział. – Przywiązałbym ją do drzewa albo do skały, jak Prometeusza. Niech słońce pali jej skórę dotąd, aż nikt nie rozpozna już dawnych rysów.

W chatce zapadła grobowa cisza. Byliśmy poruszeni do żywego. Dopiero teraz pojęliśmy, jak wielką nienawiść Grim żywił do panny Bakkelund.

Wreszcie Grethe przerwała milczenie.

– Mam powyżej uszu waszych dziecinnych pomysłów. Ja wolałabym stąd uciec. Gdyby tak zapaść się pod ziemię…

– Wygląda na to, że mogę już zamknąć listę. Teraz przystępujemy do głosowania – powiedział rezolutnie Arnstein, nie zwracając uwagi na kiepski nastrój panujący wśród zebranych.

Nagle Grim podniósł się ze swojego miejsca i zniknął w ciemności. Po chwili zza ściany dał się słyszeć jego rozzłoszczony głos: „A, tu cię mam, łobuzie”, po czym we wnętrzu szałasu pojawił się wepchnięty do środka zaskoczony Oskar.

– Ach, więc tutaj zbierają się przedszkolaki! Przypuszczam, że znowu omawialiście problem mojej ukochanej cioteczki?

Rozsiadł się wygodnie na podłodze i przyglądał się nam z wyższością.

– Jak długo podsłuchiwałeś? – zapytał ostro Erik.

– Hm… powiedzmy, że słyszałem… – Oskar zerknął w stronę Arnsteina ze złośliwym uśmieszkiem na ustach – o pewnej liście. Daj popatrzeć!

I błyskawicznie sięgnął po notatnik, który zaskoczony Arnstein wciąż trzymał w dłoni.