Pewnego wieczoru powiedział jej o tym. Położył się już i przyglądał się jej, jak siedzi na krześle przy oknie i czesze włosy, spoglądając w dal.

– Jesteś jakaś inna – odezwał się nagle.

Nie od razu się zorientowała, że mówi do niej.

– Inna? – spytała i spojrzała na niego. – W jakim sensie inna?

– Nie wiem. Po prostu inna. Łagodna i urocza. Jak tuż po ślubie – dodał.

Odwróciła nieco głowę, żeby nie mógł zobaczyć pogardy w jej wzroku. Nigdy nie była mniej łagodna i szczęśliwa niż wtedy, gdy wyszła za niego za mąż. Ale rozumiała, co miał na myśli. W czasie ciepłych tygodni lata od czasu do czasu wymykała się nad fiord i oddawała przyjemnościom, jak owego wieczoru, kiedy zauważyła, że może sama zaspokajać pragnienia, kochać się z Jo, mimo że znajdował się daleko.

Czuła, że postępuje źle, że tak się nie robi. A jeśli od tego można zachorować? Uświadomiła sobie, że kiedyś ktoś o tym mówił – jakiś kaznodzieja, który wędrował od wioski do wioski i nawoływał do przyzwoitości i życia według słów i nauki Boga. Wtedy też pewnie wspominał o grzechu nieczystości, ale jego nauki dotyczyły mężczyzn. Nie mówił o kobietach. Być może dlatego, że podobne praktyki w przypadku kobiet należały do tak ciężkich grzechów, że nawet mówić o tym nie wolno, myślała Mali, czując niejasny strach przed karą i chorobą.

Mimo to nie potrafiła przestać. Jej głodne miłości ciało drżało w ekstazie, gdy leżała skulona za ścianą szopy na lodzie i ściskała zwiniętą w kłębek suknię, wyobrażając sobie, że tuli się do Jo. Dopiero, kiedy na powrót odzyskiwała zmysły, zdawała sobie sprawę, że to tylko suknia, w dodatku cała pognieciona i zabrudzona. Potem podnosiła się na drżących nogach, strzepywała suknię, wkładała ją na siebie i przemykała pośpiesznie przez ogród. W takie wieczory szybko zasypiała. A jeśli Johan brał ją, zanim zdążyła zasnąć, nadal była wilgotna, chociaż nie używała tłuszczu z wymienia.

Święto sianokosów na górskich pastwiskach wypadło w najcieplejszym dniu tego lata, a nawet najcieplejszym od wielu lat, mówili ludzie. Duzi i mali ciężko dyszeli, wdrapując się na halę, spoceni i zaczerwieniem. Wielu zatrzymywało się nad rzeką przed ostatnim wzniesieniem prowadzącym do letnich zagród. Schodzili w dół po płaskich kamieniach przy głębi, ochlapywali twarze zimną wodą i pili bez umiaru.

Mali nie widziała jeszcze, by ludzie tak licznie wybrali się na pastwiska, w każdym razie odkąd sięgała pamięcią. Nawet Margrethe poszła ze wszystkimi. Zostawiła bliźnięta na kilka godzin pod opieką Halldis, a sama z Bengtem zabrała Olausa na jego pierwsze takie święto. W grupie panowało ożywienie, wszyscy śmiali się i dowcipkowali.

W ciągu dnia nadciągnął lekki wiatr od strony Stortind, który nieco złagodził upał. Ale poza tym dzień był tak ciepły, że dzieci biegały półnagie, mężczyźni dla odmiany jakby od niechcenia zrzucili koszule, a kobiety ośmieliły się rozpiąć górne guziki bluzek.

Mali nie czuła się dobrze. Podejrzewała, że to z powodu upału, choć do tej pory rzadko jej dokuczał. Tego dnia dostawała silnych zawrotów głowy, kiedy wstawała, nie przywiązywała jednak do tego zbytniej wagi. Weszła do szałasu, gdzie Ane już wprowadzała Ingeborg w niełatwą pracę na hali.

– Uff, jak dziś gorąco – jęknęła i przysiadła na ławie. -Jak ci idzie, Ingeborg? Myślisz, że dasz sobie radę w przyszłym roku?

– Mam nadzieję – odparła Ingeborg i spojrzała tęsknie przez otwarte drzwi.

Pewnie o wiele bardziej wolałaby być teraz na pastwiskach razem z rówieśnikami, żartować i śmiać się z nimi, przekomarzać z młodymi, przystojnymi chłopakami…

– Porozmawiamy o tym później – stwierdziła Mali. – Nie będziesz tu sama, w trzech sąsiednich zagrodach też zostają dziewczęta. W razie potrzeby pomogą ci. A teraz idź się trochę przejść – dodała z uśmiechem.

Ingeborg nie dała się dwa razy prosić. Szybko zniknęła w drzwiach, posyłając Mali pełne wdzięczności spojrzenie.

– Jakoś się ułoży – odezwała się Ane. – Ingeborg poradzi sobie z robotą. Poza tym jeszcze nie wiadomo, czy sama tu nie przyjdę – powiedziała i zaczerwieniła się. – To znaczy, jeśli nie będę w ciąży…

– Aslak i tak będzie wolał byś została z nim w domu – zauważyła Mali i wstała, żeby przynieść sobie filiżankę wody z wiadra przy piecu.

Kiedy podniosła się, cały pokój zawirował i musiała oprzeć się o stół.

– Chyba nie jesteś chora? – spytała Ane i spojrzała na Mali przestraszona. – Jesteś blada jak…

Mali przetarła czoło i potrząsnęła przecząco głową. Zawroty powoli ustępowały. To na pewno przez ten upał, pomyślała znowu i łapczywie napiła się wody. Ale w głębi jej duszy zrodził się lęk, że może coś jej dolega, coś poważnego. Coś, co wiązało się z przyjemnościami, którym oddawała się przy przystani. Musi z tym skończyć, postanowiła, jeśli nie z innego powodu, to choćby dlatego, że to grzech. Bezbożne i wynaturzone…

Podeszła z powrotem do ławy i położyła się. Poczuła się lepiej. Chciała tak chwilę poleżeć, żeby nikt niczego po niej nie poznał, kiedy wyjdzie na zewnątrz. A nad fiord już więcej nie pójdzie, przynajmniej nie po to, po co chodziła tam ostatnio, uznała. Wtedy na pewno dolegliwości ustaną.

– Wiesz, pomyślałam sobie, żebyś nie przesadzała zbytnio ze sprzątaniem tutaj przed powrotem do dworu we wrześniu – zwróciła się do Ane. – Tak dawno nie byłam na pastwiskach jesienią, że przyszło mi do głowy, żeby zabrać Siverta i przyjść tu na parę dni. Wtedy mogłabym porządnie posprzątać – dodała. – To żadna robota, jeżeli będę miała na to trochę czasu.

Ane nie protestowała. Po chwili Mali wyszła na hale. Czuła się dużo lepiej.

Kiedy służba zeszła z powrotem z letnich pastwisk dwudziestego drugiego września, Mali zaczęła przygotowywać się do swojej wyprawy. Rozmawiała z Johanem o tym, że chciałaby wybrać się na górskie łąki i porządnie posprzątać w obejściu. Johan uważał, że to kiepski pomysł. Od czego mają służbę? Jednak kiedy Mali powiedziała, że nie zamierza całego czasu poświęcić na sprzątanie, że dobrze jej zrobi kilka dni w górach przy ładnej pogodzie, wśród krajobrazu mieniącego się ciepłymi kolorami jesieni, poddał się. Mali nadal nie czuła się dobrze. Była zmęczona i blada, a zawroty głowy pojawiały się i znikały. Mimo letniej opalenizny jej twarz wydawała się szara.

– Za ciężko pracujesz – zauważył Johan i popatrzył na nią zmartwiony. – Wszystkiego musisz doglądać osobiście, nic dziwnego, że czujesz się wyczerpana. Ale moje gadanie i tak na nic się nie zda. Jesteś uparta i samowolna jak zawsze!

W końcu stanęło na tym, że Mali razem z Sivertem spędzi kilka dni na pastwiskach. Gudmund ich odprowadził, Sivert jechał na grzbiecie Simy z nogami na dwóch przytroczonych do siodła sakwach z jedzeniem i innymi rzeczami potrzebnymi w czasie ich pobytu w górach. Gudmund miał jednak zabrać klacz z powrotem – trwały żniwa i trzeba było zwozić ziarno do stodół, zatem oba konie były potrzebne w gospodarstwie. Nadal mieli jeszcze starą szkapę, ale ponieważ pojawiła się młodziutka Sima, Johan pozwalał staruszce paść się w spokoju. Właściwie powinni ją zaszlachtować, gdyż, ściśle biorąc, nie mieli żywności dla trzech, ale o tym nie mogło być mowy. Johan nie zdobyłby się na zabicie klaczy należącej do ojca.

Termin powrotu Mali nie został ustalony. Zależał od pogody i od tego, ile czasu zajmie sprzątanie. Mali planowała, że zostaną co najmniej tydzień. Zaproponowała Johanowi, że sami mogą wrócić, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć. Powiedział, że Sivert nie przejdzie na własnych nogach takiej drogi, a Mali nie będzie go przecież cały czas nieść. Ustalono więc, że Johan przyjdzie w sobotę za tydzień, żeby ich zabrać do domu. Tak czy owak, to pięć dni w górach, w ciszy i spokoju, pomyślała Mali, kiedy powoli posuwali się w górę zbocza w pogodny, nieco chłodny jesienny dzień. Posprząta, co popadnie. Najważniejsze to spędzić kilka dni tylko z synem, z dala od zgiełku panującego w gospodarstwie. Móc mieć go tylko dla siebie, z nikim się nim nie dzielić. Cieszyła się, że znowu będzie z nim spała w jednym łóżku, czuła chłopięce ciałko blisko swego i jego mile ciepło. Tęskniła za tym, ale być może brało się to stąd, że tak bardzo nie znosiła dzielić łoża z Johanem.

Szczyt Stortind pokryła cieniutka warstwa śniegu, niczym biała jarmułka. Porośnięte trawą zbocza płonęły niemal nieziemskim bogactwem kolorów, a powietrze było przejrzyste jak szkło. Kiedy Gudmund rozładował wszystkie rzeczy i ruszył w powrotną drogę, Mali poczuła, jak ogarnia ją spokój. Teraz byli tylko ona, Sivert i wspaniała natura.

Kiedy zjedli obiad, zabrała syna w górę do letnich zagród dla stada. Opowiedziała mu o chłopcach, którzy w lecie wypasali kozy, a on od razu postanowił, że też zostanie pastuchem.

– Najpierw musisz urosnąć – uśmiechnęła się Mali. -Tutaj w górach możesz spotkać niedźwiedzia, rosomaka, a mówią też, że mieszkają tu górskie trolle i wodne duchy -dodała.

– Ja się nie boję – odparł Sivert zuchwale, spoglądając w górę na Mali, a w jego oczach zamigotały złociste plamki. – Jestem telaz baldzo silny, wies?

Roześmiała się i poklepała chłopca po dłoni. Łatwo jest być odważnym teraz, kiedy nad nimi płonie jesienne słońce, pomyślała. Co innego wieczorem, kiedy nagle robi się ciemno jak w worku, kiedy szeleści w krzakach, a sowy pohukują żałośnie gdzieś w górach. Mali nigdy nie bała się ciemności i nie wierzyła w trolle, duchy i wodniki, ale czuła respekt przed drapieżnymi zwierzętami i wobec sił przyrody, które tu u stóp wysokich gór mogły się ujawnić z nieoczekiwaną gwałtownością. Gdyby uwierzyła we wszystkie przekazywane z ust do ust historie o podziemnych stworach, nigdy nie odważyłaby się zostać tu sama z dzieckiem.

Sivert zasnął tego wieczoru, ledwie tylko przyłożył głowę do poduszki, dużo wcześniej niż zwykle. Mali stała nad nim i przyglądała mu się z czułością. Powolutku odgarnęła z jego twarzy ciemne, niesforne włosy. Jaki on śliczny, pomyślała. Ma taką złocistą, miękką jak jedwab skórę, wysokie czoło i delikatne usta. Znowu uderzyło ją, że jest coraz bardziej podobny do Jo. Pochyliła się i ostrożnie pocałowała synka w policzek. Kiedy się podniosła, pokój nagle zawirował wokół niej i ścisnęło ją w żołądku. Zdążyła tylko wybiec na dwór za róg domu i zwymiotowała. W końcu żołądek uspokoił się.