Rye zerwał się na nogi. Stali niemal nos w nos.

– Napalony cap?

– Stary i śmierdzący!

– Jakoś dotąd ci to nie przeszkadzało! A przyszedłem ci pomóc w domowej orce, ty niewdzięczna, zdradliwa wiedźmo!

Podparta pod boki, Laura rzeczywiście wyglądała jak wiedźma.

– Zdradliwa? I kto to mówi? Cap, który zadawał się z tą wydrą Hussey w czasie, gdy ja byłam nieosiągalna!

– Nie zadawałem się z DeLaine Hussey – Rye wykrzywił się szyderczo.

– Spodziewasz się, że w to uwierzę? Mężczyzna z takim pociągiem do bab? – Laura podniosła poduszkę i wyrżnęła w nią pięścią.

– Teraz żałuję! Była całkiem chętna! Laura gapiła się na niego z otwartymi ustami.

– A więc rzeczywiście zadałeś się z nią! Niech cię diabli porwą, Rye'u Daltonie! – rzuciła w niego poduszką.

Rye uchylił się, ale zbyt późno. Złapał poduszkę i przeszedł do ataku. Trafił Laurę w bok głowy, zmuszając ją do cofnięcia się o krok.

– Prawie nie dotknąłem tej kobiety i teraz widzę, jaki byłem głupi! Chciałem być honorowy przez wzgląd na ciebie, i co z tego mam? Ostrzysz sobie na mnie ten niewyparzony jęzor! – Pchnął ją poduszką w pierś i pochylił się, żeby podnieść czapkę.

Laura odzyskała równowagę na czas, by dopaść jego kurtki, zanim on to zrobił. Zamiast podać, rzuciła mu ją w twarz.

– Z takim jęzorem zapewne nie przyjmą mnie w Michigan! Rye znieruchomiał.

– Czy to znaczy, że nie chcesz jechać!

– Dobrze by ci zrobiło, gdybym nie pojechała! Włożył kurtkę.

– Rób, co chcesz. Daj mi znać, kiedy się zdecydujesz – rzekł, ruszając do drzwi. – W międzyczasie znajdź sobie kogoś innego, kto będzie ci nosił wodę i rąbał drewno. Mam dość roboty. Nie muszę tracić czasu tutaj, gdzie jestem niemile widziany.

Drzwi zatrzasnęły się za nim.

Laura przez minutę stała jak wryta, zastanawiając się, co się właściwie stało. Potem niczym dziecko wystawiła język w stronę drzwi. W chwilę później upadła na kolana i ukryła twarz w poduszce, wciąż pieniąc się z gniewu. Nie rozumiesz, co przeszłam, ty głupcze! – syczała. – Nie masz zielonego pojęcia, czego mi potrzeba!

Zawyła przez zęby i huknęła pięścią w poduszkę z oczyszczającą furią, która podziałała na nią jak balsam.

Ale nawet przez chwilę nie miała wątpliwości, że za dziewięć tygodni opuści wyspę wraz z Ryem.

Rye popędził do domu klnąc na głos i obrzucając Laurę epitetami, których w gruncie rzeczy nie traktował poważnie. Pomstował na wszystkie kobiety, a na nią w szczególności. Słusznie urażony w swej męskiej dumie, paradoksalnie czuł się trochę lepiej. Kopiąc bryły śniegu na drodze wzywał Wszechmogącego na świadka, że Laura Dalton już nigdy nie zazna jego pieszczot, choćby go błagała do końca życia – a w każdym razie dopóki zostanie w nim choć iskra męskiego wigoru. Nim doszedł do bednarni, wiedział już, że nie dotrzyma żadnej z tych obietnic i że po ślubie Laura przekona się, na co go stać!

Jeszcze przed końcem dnia oboje zrozumieli, co spowodowało ten irracjonalny gniew. Seksualna frustracja narastała w nich od dawna, w grę wchodziły także i inne emocje: miłość, pożądanie, poczucie winy, nadzieja, strach, zniecierpliwienie… W ciągu dwóch nadchodzących miesięcy, zanim sytuacja wreszcie się rozwiąże, naturalnym wentylem stawała się złość.

Laura przez tydzień kipiała ze złości. Rye także.

Potem nagle kamień spadł jej z serca. I on poczuł się jak nowo narodzony.

– Do licha, ależ ja kocham to paskudne babsko – sarkał Rye.

– Boże w niebiesiech, co ja widzę w tym wstrętnym capie? – fuczała pod nosem Laura.

– Dam jej dwa tygodnie, żeby uświadomiła sobie, co traci.

– Dam mu dwa tygodnie; na pewno przyzna, że miałam rację.

– Niech sama sobie nosi wodę!

– Wkrótce mu zbrzydnie to, co gotuje jego ojciec!

– Za trzy tygodnie marzec.

– Za trzy tygodnie marzec.

– Ciekawe, co ona robi.

– Ciekawe, co on porabia.

– Kiełbasa… – Rye uśmiecha się. – Ech, co za kobieta!

– Gotuj się, gotuj – Laura uśmiecha się – aż para pójdzie ci uszami!

– Jeszcze dwa tygodnie.

– Jeszcze tydzień.

– Zaraza, jak mi jej brakuje!

– Zaczekaj, aż będziemy po ślubie, Rye'u Daltonie. Zapłacisz mi wtedy za wszystko!

Laura czekała, aż sąd zwróci jej wolność. Josh tymczasem był stale zbuntowany i zły, że Dan już z nimi nie mieszka. Laura miała dość patrzenia na jego chmurnie wydęte usteczka i często z trudem powstrzymywała się, by nie zacząć się usprawiedliwiać – zwłaszcza gdy Josh przyglądał jej się z taką miną, jak gdyby każdym wykonanym szwem, każdym odłożonym do zabrania przedmiotem wyrządzała mu straszliwą krzywdę.

Przygotowała sporo tkanin i odzieży, bo z dala od tkalni Nowej Anglii artykuły te były bardzo cenne. Kupiła kilka wielkich motków włóczki na skarpety i rękawice, a także grube sukno, z którego w przyszłym roku planowała uszyć dłuższe spodnie dla Josha. Nasiona ogrodowe w płóciennych woreczkach wetknęła między odzież, żeby nie przemarzły. Przejrzała też wszystkie sprzęty domowe, decydując, które zabrać, a które zostawić. Drewnianymi nie musiała zaprzątać sobie głowy, ponieważ wiedziała, że Rye bez trudu zrobi nowe w Michigan. Na pograniczu trudno było natomiast zdobyć szkło i metal. Lista rzeczy niezbędnych ciągle się wydłużała: igły, papier, atrament, książki do nauki, moskitiera, mydło – tyle, żeby starczyło na całą podróż – lanolina, przyprawy, zioła, medykamenty, knoty do świec, pościel, miękka bawełna na opatrunki, a także drut, niezastąpiony w drobnych domowych naprawach.

Rye też przygotowywał się do wyjazdu. Wraz z Josiahem zrobił wielki zapas beczek, albowiem po ich wyjeździe wyspa zostawała bez bednarza do czasu, gdy sprowadzi się kogoś nowego z lądu. Dla własnego użytku zmajstrowali specjalnie wodoodporne baryłki na proch strzelniczy – jeden z najważniejszych artykułów w głuszy. Większe miały pomieścić odzież, a mniejsze – narzędzia bednarskie. Rye kupił nową strzelbę Johna H. Halla i formy do wytopu kul. On również sporządził listę niezbędnych rzeczy, choć troskał się raczej o obronę życia, zdobywanie żywności i dach nad głową. Były więc na niej noże, łopaty, metalowe części uprzęży, narzędzia do przycinania końskich kopyt, bo w Michigan nie obędą się bez koni, maści i smary.

Mimo natłoku zajęć zamartwiał się, co się stanie, jeśli sąd nie zdąży udzielić Laurze rozwodu przed wyjazdem, co stawiałoby ich w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wkrótce jednak Laura otrzymała wiadomość, że termin rozprawy został wyznaczony – w równe sześć miesięcy po tym, jak Dan Morgan złożył podanie o rozwód.

Sąd rozjemczy hrabstwa Nantucket we Wspólnocie Massachusets istniał od tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. W czasie swej działalności rozwiązał wiele małżeństw, orzekając o śmierci zaginionych na morzu marynarzy. Sędzia James Bunker nie przypominał sobie wszakże, by kiedykolwiek unieważniono tam związek małżeński, ponieważ okazało się, iż zaginiony żeglarz żyje.

Pewnego wietrznego dnia w połowie marca tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku, w sali na drugim piętrze ratusza przy Union Street, sędzia Bunker rozpatrzył przedstawioną mu sprawę, starając się oddzielić osobistą znajomość Rye'a Daltona, Dana Morgana i Laury Dalton – Morgan od prawnych aspektów tejże sprawy. Purytański światopogląd stawiał sędziego w rzędzie przeciwników rozwodu. W tym przypadku jednakże, znając historię całej trójki i dziwaczny splot okoliczności, jaki zdeterminował ich losy, sędzia Bunker rozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak tylko rozłączyć to, co Bóg złączył.

Gdy młotek sędziego opadł, jego echo zadudniło pod wysokim sufitem. Ezra Merrill schował nieliczne dokumenty do skórzanej aktówki i sięgnął po płaszcz. Dan uścisnął mu dłoń i zamienił z nim parę słów, których Laura nie dosłyszała, po czym adwokat zwrócił się do niej, złożył życzenia wszystkiego najlepszego i wyszedł.

W zapadłej ciszy patrzyli na siebie, uśmiechając się blado.

– Zatem już po wszystkim – rzekł Dan z westchnieniem.

– Tak. Wiesz…

– Nie dziękuj mi, Lauro. Na miłość boską, tylko mi nie dziękuj.

– Nie miałam zamiaru. Chciałam powiedzieć, że wątpię, by sędzia Bunker kiedykolwiek w życiu miał od czynienia z podobną sprawą.

– Najwyraźniej nie. – Znów zapadła cisza. Dan włożył palto, zapiął je powoli i spojrzał na czubki swych butów. – Kiedy wyjeżdżacie?

– Pod koniec miesiąca. Zdziwiony podniósł głowę.

– Tak szybko?

– Tak. Dam ci znać, kiedy – dodała pospiesznie. – Wiem, że chciałbyś spędzić trochę czasu z Joshem.

– Dobrze. Dziękuję. Znowu zapadło niezręczne milczenie.

– Cóż, chyba nie pozostaje nam nic innego, jak rozejść się każde w swoją drogę. – Dan dwornie ujął ją pod ramię, ale puścił je na długo przedtem, nim wyszli na ulicę.

Pożegnali się i Laura zawróciła do domu. Z portu doleciał przenikliwy gwizdek parowca „Telegraf. Po chwili rozległ się ponownie i serce Laury zakrzyknęło nagle: – „Jestem wolna! Jestem wolna! Jestem wolna!”

Obejrzała się na środku ulicy w nadziei, że zobaczy statek. Zasłaniały go domy, lecz wiedziała, że jak w każdy poniedziałek, środę i sobotę zabiera pasażerów z nabrzeża dla parowców. Wkrótce zabierze także ją i Rye'a. Nagle dotarło do niej, że teraz nic nie stoi im już na przeszkodzie. Uśmiechnęła się na wspomnienie niedawnej kłótni. Ech, Lauro, ty głuptasie! Nawet nie zapytałaś go, kiedy wyjeżdżacie!

Odwróciła się i pobiegła w stronę domu, ledwie dotykając stopami ziemi. Rondo jej czepka łopotało w porywistym marcowym wietrze, a tysiąc nie zadanych pytań tańczyło jej w głowie. Zawsze krępowała się omawiać te sprawy, dopóki była jeszcze Laurą Morgan. Ale teraz mogła pytać go o wszystko. Kiedy pędziła do domu muszelkową ścieżką, jej tętniące serce wypełniało jedno – tylko jedno – najważniejsze pytanie.

Wiadomość przyniesiono do bednarni późnym popołudniem. Rye rzucił Jimmy'emu miedziaka, poznając na liściku pismo Laury. Wszedł po schodach na górę, niecierpliwie przysiadł na brzegu łóżka i złamał pieczęć.