– Oczywiście, że nie.

Co dziwne, uzgodnili te warunki tonem dwojga kupców dobijających targu. Pora, by ich serca zaczęły śpiewać, jeszcze nie nadeszła, póki Dan leżał chory. Na to będzie czas później, gdy przyjdzie wiosna, czas powrotu do życia.

ROZDZIAŁ 20

Dan ocknął się rankiem czwartego dnia. Otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że leży w łóżku Josha. Ręce go bolały; przemknęło mu przez myśl pytanie, czy przypadkiem nie przyciął sobie drzwiami wszystkich palców. Miał wrażenie, że próbuje oddychać na głębokości dwudziestu pięciu stóp i woda boleśnie uciska mu płuca. Język przysechł do podniebienia, jak na koszmarnym kacu, w głowie zaś huczała boja dzwonowa rozkołysana na wzburzonym morzu.

Z wysiłkiem odwrócił głowę. Przy jego łóżku jak gdyby nigdy nic siedział Rye, rozparty w fotelu z nogą przełożoną przez kolano.

– Dzień dobry – rzekł.

– Rye? – wychrypiał Dan, usiłując bez powodzenia podnieść się na łokciu.

– Leż spokojnie, przyjacielu. Masz za sobą ciężkie przejścia. Dan przymknął powieki, bo światło dzienne wzmagało jeszcze pulsujący ból głowy.

– Co ty tu robisz? – spytał.

– Czekam, aż się obudzisz. Dan podniósł rękę, ciężką jak nasiąknięta kłoda, i dotknął nią czoła, na nowo budząc piekielny ból w palcach.

– Nie znalazłoby się trochę wody? – wychrypiał.

Rye natychmiast schylił się, podłożył mu dłoń pod głowę i przytknął kubek do ust. Cudownie chłodna woda spłynęła kojąco w spieczone gardło. Z wysiłku Danowi zabrakło tchu.

– Co się stało? – spytał, gdy słabość minęła. – • Schlałeś się jak świnia, przewróciłeś na ulicy w największej zawierusze, jaka dotknęła Nantucket od lat, rozbiłeś sobie czerep o bruk i leżałeś tam, aż odmroziłeś ręce i nabawiłeś się zapalenia płuc.

Dan z niedowierzaniem otworzył oczy i spojrzał na Rye'a, który znów usadowił się w fotelu, splótłszy dłonie na brzuchu. Mimo ostrej przygany jego głos brzmiał tak, jak za dawnych czasów. Wrogość rozwiała się.

– Narozrabiałem, co?

– I to jak!

– Kiedy to się stało?

– Cztery dni temu.

– Cztery dni! – Dan obrócił głowę na poduszce i skrzywił się z bólu.

– Na twoim miejscu nie ruszałbym się tak gwałtownie. Przez cały czas trzymaliśmy cię w gorącej parze. Teraz będziesz miał kaca, który przyćmi wszystkie poprzednie.

– Gdzie jest Laura?

– Poszła na targ. Zaraz wróci. Dan uniósł prawą rękę i przyjrzał się palcom.

– Coście ze mną zrobili? Boli jak diabli. Rye zachichotał.

– Ciesz się, że masz palce. Zagoją się.

– Rozumiem, że nie masz zamiaru mi współczuć, co, Dalton? Kącik ust Rye'a wygiął się w górę.

– Ani trochę. Omal nie straciłeś palców u rąk i nóg. Co ja mówię, w ogóle powinieneś był spocząć sześć stóp pod ziemią, ale cmentarz zamarzł na kość i nie wiedzieliśmy, gdzie cię pochować.

Mimo bólu Dan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Przyjrzał się uważnie przyjacielowi.

– Byłeś tu przez cały czas?

– Laura też. Dan dostał nagle ataku kaszlu. Rye podał mu chustkę, a potem gorącą herbatę z imbirem, octem i miodem. Pozwolił choremu przez chwilę odpocząć, nim odezwał się rzeczowo:

– Słuchaj, Dan, jest parę rzeczy, które chcę ci powiedzieć, zanim wróci Laura. Wiem, że okoliczności są niesprzyjające, ale być może jest to jedyna szansa, żebyśmy porozmawiali bez świadków. – Rye pochylił się w przód, splótł dłonie, zmarszczył brwi i spojrzał Danowi prosto w oczy. – Byłeś jedną nogą w grobie, stary, i to wyłącznie z własnej winy. Przyglądałem się, jak powoli staczasz się na dno. Ręczę ci, na tej wyspie nikt nie byłby zaskoczony, gdybyś zamarzł na śmierć tam, gdzie upadłeś, opoju. Przejrzyj na oczy! – dodał niecierpliwie.

– Marnujesz życie. Użalasz się nad sobą i trwonisz najcenniejszy dar, jaki masz od Boga: twoje zdrowie. – Rye pochylił się do przodu.

– Zgoda, miałeś powody do zmartwień, ale czy wiesz, jak dręczyłeś Laurę? Wyrzuty sumienia zabijały ją za każdym razem, gdy półprzytomny wtaczałeś się do domu, chociaż wcale nie była to jej wina!

Rye zamilkł na chwilę.

– Chcę być z tobą szczery i ufam, że zrozumiesz, iż mówię to wszystko nie z wrogości do ciebie, a dlatego, że chciałbym zobaczyć, jak bierzesz się w garść i na powrót stajesz się człowiekiem.

Rye przyjrzał się swoim dłoniom, złożonym między rozstawionymi kolanami.

– Na wiosnę wyjeżdżam na Terytorium Michigan. Laura zgodziła się jechać ze mną. Oczywiście dotyczy to również Josha. Masz trochę czasu, żeby się z tym pogodzić. Możesz znieść to jak mężczyzna albo wrócić pod Niebieską Kotwicę i dalej chlać na umór. Zrobisz, co zechcesz; to nie moja sprawa. Chodzi mi o Laurę, bo jeśli wyjedzie stąd przekonana, że zniszczyła ci życie, do końca swoich dni nie pozbędzie się tego brzemienia. Proszę cię, żebyś ją oszczędził. A jedyny sposób, w jaki możesz to uczynić, to przestać pić i… i…

Rye nagle ze świstem wypuścił powietrze i ukrył twarz w dłoniach.

– Zaraza! – warknął. – Myślałem, że to będzie łatwiejsze.

– Zerwał się, wsunął dłonie za pas i obrócił się plecami. Dan patrzył na niego z tą samą tkliwą nostalgią, jakiej doznał pięć lat temu, żegnając w porcie „Massachusets”.

– Do licha, Dan! – Jasnowłosy bednarz obrócił się w jego stronę.

– Nie chcę cię ranić, ale kocham Laurę. Oboje próbowaliśmy to w sobie zwalczyć, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Przysięgam ci na wszystkich świętych, że nie tknąłem jej będąc w tym domu i nie zrobię tego aż do wiosny. Na wiosnę zabiorę ją ze sobą, poślubioną czy nie. Chciałbym jednak, żebyśmy odjechali… jeśli nie z twoim błogosławieństwem, to przynajmniej bez gniewu.

W ich wzajemnym stosunku nastąpiła nieokreślona zmiana. Być może zdali sobie sprawę, że nawet rywalizacja o kobietę nie jest w stanie zniszczyć długoletniej przyjaźni. Kochali Laurę, ale również szanowali się nawzajem. Gdyby pozostali na tej samej wyspie, cierpieliby obaj. Dlatego też nadszedł czas rozstania. Błękitne oczy Rye'a, w których nie było już gniewu, zaszkliły się podejrzanie.

W tej samej chwili weszła Laura z Joshem, wnosząc ze sobą zimny podmuch.

Josh przypadł do łóżka, przewiesił się brzuszkiem przez krawędź posłania i krzyknął:

– Tato! Już nie śpisz?

Laura podbiegła tuż za nim. Pochyliła się, by dotknąć czoła Dana.

– Dan, dzięki Bogu, najgorsze za tobą. Tak się martwiliśmy… – Na jej czole wciąż malowała się troska, lecz widząc, że chory wraca do siebie, uśmiechnęła się tkliwie. – Chodź, Josh. Nie możemy kręcić się koło taty w tych zimnych paltach. Najpierw ogrzej się przy ogniu. Później porozmawiasz z tatusiem, tylko nie za długo. Nie wolno go męczyć.

– Ale, mamo, muszę opowiedzieć tacie o łyżwach, i jak pan McColl chciał…

– Później, skarbie – ucięła pospiesznie.

Laura nie zamierzała podkreślać zasług swoich czy Rye'a, jednak w ciągu najbliższych dni Dan dowiedział się od Josha o wszystkim. Dziecięca opowieść – ciąg niezmiernie plastycznych, przejmujących obrazów – dała mu pojęcie o tym, co zrobili dla niego Laura i Rye, gdy leżał bez zmysłów.

Rekonwalescencja Dana była powolna i bolesna. Przez dwa tygodnie leżał przykuty do łóżka, targany kaszlem, który omal go nie zadusił. Z biegiem dni nabierał sił, a przede wszystkim – miał teraz czas na przemyślenia.

Pierwsze rzuciło mu się w oczy to, że gdy znalazł się w potrzebie, mieszkańcy miasteczka niemal odruchowo zwrócili się po pomoc do Rye'a. Wiedział, że Rye walczył o niego jak lew, że przez trzy dni i cztery noce ratował mu życie…

Teraz Rye przychodził codziennie, aby narąbać drewna i nanieść wody, przynosił z miasteczka świeże mleko, lekarstwa i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia od licznych znajomych. Leczenie brandy odeszło w przeszłość. Rye zadbał, by w całym domu nie było ani kropli alkoholu.

Codziennie odwiedzała go też matka. Od niej Dan zdobył kilka fragmentów układanki, których brakowało mu w opowieści Josha.

Dan nie mógł ignorować tego, że Josh w końcu zaakceptował codzienną obecność Rye'a, i choć to Dana wciąż nazywał tatą, między nim a bednarzem zarysowała się nić koleżeństwa, które niewiele ma wspólnego z więzami krwi.

W połowie grudnia Josh usadowił się po turecku w nogach łóżka, Laura zaś siedziała obok na krześle, obrębiając pościel.

– Tato, kiedy nauczysz mnie jeździć na łyżwach? – zagadnął chłopczyk.

Laura odezwała się z wyrzutem:

– Josh, przecież wiesz, że tatuś nie jest jeszcze na tyle zdrowy, żeby wychodzić na mróz.

Dan nie wypytywał jej o planowaną wyprawę do Michigan, ale wedle jego pobieżnych obliczeń obrębiała w tej chwili siódme prześcieradło. Przez chwilę patrzył na migającą igłę, potem obrócił się do Josha:

– Poproś Rye'a, żeby cię nauczył. Jest bardzo dobrym łyżwiarzem.

Laura poderwała głowę, zaskoczona.

– Naprawdę? – Josh zapiszczał z emocji, jak zawsze, gdy mowa była o łyżwach.

– Na pewno nie gorszym ode mnie. Ślizgaliśmy się razem, gdy byliśmy mali.

– Mama też? Wzrok Dana powędrował w stronę Laury.

– Tak. Wszędzie z nami chodziła, z Ryem i ze mną. W jego głosie nie było uszczypliwości. Gawędziarskim tonem opowiedział chłopcu, jak pewnego razu rozpalili ognisko na zamarzniętej powierzchni stawu; lód się stopił i ognisko wpadło do wody, a oni omal nie skąpali się wraz z nim.

Serce Laury rozsadzała wdzięczność. Och, Dan – myślała – rozumiem, jaki dar nam dajesz, i wiem, ile cię on kosztuje.

Dan nie patrzył na nią, lecz czuł, że go obserwuje. Kiedy po południu do izby wszedł Rye, Josh w mgnieniu oka był przy nim.

– Rye, nauczysz mnie jeździć na łyżwach? Rye zerknął kolejno na Laurę i Dana. Machinalnie przygładził sterczący kosmyk na czubku głowy malca.

– Kto wpadł na ten pomysł?

– Tato. Powiedział, że jeździliście razem, kiedy byliście mali.

– Aha, tato… – Rye rzucił okiem w stronę łóżka. – Jesteś pewien? – zapytał, zdejmując kurtkę.