Czekali na pierwsze ponure symptomy obumierania skóry: łuszczenie się cienkich warstw naskórka. Nic takiego nie nastąpiło. Końce palców były opuchnięte i czerwone, najwyraźniej krążyła w nich zdrowa krew. Kiedy ich najgorsze obawy się nie potwierdziły, Rye rzekł do Laury:

– Pójdę do miasta zawiadomić Hildę. Ojca też, bo na pewno się martwi.

Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. Cień nocnego zarostu pokrył jego brodę i górną wargę. Włosy miał potargane, a oczy przekrwione.

– Najpierw musisz coś zjeść – oświadczyła. – Sam wyglądasz jak siedem nieszczęść.

– Przegryzę coś u ojca.

– Nie bądź śmieszny, Rye. Pod kuchnią się pali, zresztą odmroziłam już rybę.

Usmażyła mu okonia panierowanego w kukurydzianej mące, tak, jak lubił. Nigdy nie przypuszczał, że pierwszy od powrotu posiłek przy własnym stole spożyje w takich okolicznościach. Josh siedział naprzeciw, przyglądając się z uwagą wszystkim zmianom, ale wobec Rye'a nadal wyraźnie zachowywał dystans. Laura stała przy kuchni mieszając czarną, bulgoczącą maź, której nie można było długo zostawiać bez dozoru. Z alkowy dochodził ciągły kaszel Dana, przerywany od czasu do czasu słabym jękiem lub mamrotaniem zbyt cichym, by można je było zrozumieć.

Rye ubrał się do wyjścia.

– Niedługo wrócę. Potrzeba ci czegoś?

Łyżka na chwilę znieruchomiała w garnku, a oczy Laury uniosły się ku niemu.

Przecież wiesz, czego mi potrzeba – pomyślała.

Świadoma, że Josh im się przygląda, uśmiechnęła się i pokręciła głową, podejmując mieszanie.

W przebłysku wspomnienia znów była wiosna, Rye wrócił z rejsu i zastał ją tak jak teraz – z łyżką w dłoni.

Nie był wcale pewien, czy ma dość silnej woli, by opuścić wyspę.

Kiedy otworzył drzwi, nawiany do wysokości bioder śnieg załamał się i wpadł do izby. Josh nie posiadał się z zachwytu. Rye przystanął i spojrzał na podłogę.

– Nabałaganiłem…

– Ja się tym zajmę – Laura szła już z miotłą. Przy okazji zajrzała mu w oczy i szepnęła: – Trzymaj się.

– Bez obaw.

Łajba błyskawicznie dała nurka w śnieżną biel. Za nią wyszedł Rye, zamykając za sobą drzwi.

Okna pokryte były parą, która zbierała się w narożach i zamarzała, tworząc zgrubiałe trójkąty lodu. Laura przetarła kawałek szyby, żeby spojrzeć, jak Rye i Łajba brną przez śnieżne zaspy. Rye sadził wielkie kroki, pies natomiast jak delfin płynnymi skokami wynurzał się na powierzchnię. Laura cichutko odmówiła modlitwę dziękczynną za to, że Rye był przy niej, kiedy tak bardzo go potrzebowała. Potem odwróciła się, żeby zamieść śnieg.

Josh przez cały czas warował przy oknie, nie mogąc się doczekać powrotu Łajby. Godzinę później zawołał:

– Mamo, idą! Jest ich dwoje!

– Dwoje?

– To chyba babcia! Laura stanęła za nim i wyjrzała na zewnątrz. Rzeczywiście, Hilda Morgan wypuściła się na mróz w towarzystwie Rye'a i jego psa. Laura otworzyła drzwi i powitała ją krótkim muśnięciem w policzek. Śnieg i wiatr wpadły do środka, porywając do tańca płomienie na piecu i wdmuchując wirujący popiół do komina.

– Jak on się czuje? – zapytali chórem Rye i Hilda, gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły.

– Bez większych zmian. Otrząsnąwszy śnieg z butów, Hilda obejrzała prowizoryczny namiot, w którym leżał Dan.

– Widzę, że nie próżnowaliście – zauważyła, podała płaszcz Laurze i podeszła do syna.

Została aż do zmroku, okazując się przy tym ogromnie pomocna. Zastępowała Laurę przy topieniu jagód, naciągała knoty w formach i nalewała wosk. Była to bystra kobieta, która potrafiła błyskawicznie i trafnie ocenić sytuację. Laura i Rye zaoszczędziliby jej opowieści, w jaki sposób Danowi przytrafił się wypadek, Hilda jednak była przeciwieństwem Dahlii Traherne. Domyśliła się, że zawinił pociąg do kieliszka, zanim jeszcze Josh poinformował ją o wszystkim, co zaszło zeszłej nocy. Zauważyła również, jak starannie Laura i Rye unikali wszelkich zbliżeń, krzątając się po domu.

Kiedy wieczorem wszyscy troje zasiedli nad kubkami gorącego jabłecznika, Hilda zaskoczyła ich, mówiąc bez ogródek:

– Mój syn jest głupcem. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Wie, że wy dwoje jesteście dla siebie stworzeni, ale sam przed sobą nie chce tego przyznać. Powiedziałam mu w dniu twojego powrotu, Rye, że jeśli zatrzyma Laurę, zrobi to wbrew jej woli. Ostrzegłam go. „Dan – powiedziałam – spójrz prawdzie w oczy. Josh jest jego synem, a kobieta także należy do niego i im prędzej się z tym pogodzisz, tym lepiej dla ciebie”.

Widząc ich zaskoczone miny, stwierdziła rzeczowo:

– Nie jestem ślepa. Widzę, co się dzieje. Nie jestem też tak głupia, by nie zdawać sobie sprawy, że mogliście pozwolić, aby stracił palce albo zadusił się na śmierć. Mam tylko nadzieję, że kiedy się ocknie, uświadomi sobie, ile miłości trzeba było z waszej strony – twojej, Lauro, oraz twojej, Rye – żeby zdobyć się na to, co dla niego zrobiliście. – Sięgnęła przez stół, uścisnęła im obojgu ręce i dodała: – Dziękuję wam z całego serca.

Z nieprzeniknioną miną wychyliła kubek do reszty i dźwignęła się na nogi.

– No, muszę przetransportować stare kości przez zaspy, zanim zrobi się całkiem ciemno. Młodzieńcze – w jej głosie zabrzmiał sarkazm – zamierzasz siedzieć tu do rana, czy też doholujesz mnie bezpiecznie do domu?

Pobrnęli przez śnieg, pochylając głowy pod naporem wiatru, a gdy dotarli do domu Morganów, Hilda zaskoczyła Rye'a jeszcze raz. Wiatr szarpał jej szalik i malował nos na czerwono, kiedy zawołała, przekrzykując wiatr:

– W razie, gdybyś nie wiedział, to od razu ci mówię, że ta Hussey też nie jest dla ciebie. – Po czym otworzyła drzwi i zniknęła w sieni.

Rye patrzył za nią oszołomiony. Czy choć jedna osoba na wyspie była zdania, że związek Laury z Danem to nie pomyłka?

Rye postanowił wstąpić po drodze do warsztatu i zawiadomić Josiaha, jak wygląda sytuacja. Skoro jednak już tam był, skorzystał z okazji, żeby się umyć, ogolić i włożyć czystą odzież. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nieodstępny dotąd pies pozostał z jego synem.

Kiedy otworzył drzwi domu na wzgórzu, zauważył od razu, że Laura również wykorzystała ten czas, by się ogarnąć. Włosy ściągnęła na karku w schludny węzeł i przebrała się w czystą prostą sukienkę z szarego samodziału, na której zawiązała sięgający kostek biały fartuch. Rye powiesił kurtkę na wieszaku i strzepnął śnieg ze spodni. Stół nakryty był na trzy osoby. Josh i Łajba wyrywali sobie jakiś gałgan, a Laura właśnie wytrząsała bułeczki z żelaznej formy. Przez chwilę wyobrażał sobie, że jest właśnie tak, jak wskazują pozory – wraca do domu, do syna, psa, żony, która krząta się po kuchni, podając kolację. Co za ironia – pomyślał. – To rzeczywiście jest mój dom, żona, syn, choć równocześnie nie należą do mnie.

Niespokojne poruszenie w łóżku przypomniało mu, że Dan też tu jest.

– Co z nim?

– Kaszle częściej, ale nie tak sucho.

– To dobrze. Dobrze – Rye podszedł do pieca, wyciągnął nad nim ręce i roztarł je. Laura stała tuż przy nim, robiąc coś przy kuchni. Oboje mieli świeżo w pamięci uwagi Hildy i nagle stwierdzili, że krępują się spojrzeć sobie w oczy.

– Wiatr chyba trochę słabnie – bąknął Rye.

– O, to dobra nowina! – Laura radośnie uniosła głowę i spuściła ją zaraz, gdy tylko napotkała jego spojrzenie.

Laura odstawiła gotujące się jagody, żeby zrobić miejsce na piecu. Rye wpatrzył się w ogień. Po chwili zerknął przez ramię na trzy nakrycia i w duchu policzył lata, miesiące, dni, które czekał na ten wieczór.

– Josh, chodź do stołu. Kolacja gotowa! – zawołała Laura. Rye odwrócił się od pieca i stanął niepewnie, przyglądając się, jak Laura sadza synka przy stole i sięga po wazę.

Podniosła głowę i zobaczyła, że na nią patrzy. W przyćmionym świetle świecy i żaru z pieca jego bladobłękitne oczy miał barwę lśniących szafirów.

– Siadaj, Rye – ponagliła go łagodnie.

Kiedy wszyscy usiedli, podsunęła znajomy półmisek, który odziedziczył po babce. Uniósł pokrywę i zobaczył jedno ze swych ulubionych dań: grube plastry dziczyzny w gęstym brązowym sosie.

To, że mama zupełnie inaczej spogląda na Rye'a niż na tatę, nie uszło uwagi Josha. Chłopczyk rozumiał już, że Rye jest jego prawdziwym tatą, ale tytuł ten wciąż zarezerwowany był wyłącznie dla Dana. Josh przyjrzał się dorosłym, lecz nadal nie mógł pojąć, dlaczego mama ciągle się rumieni, bednarz zaś wylewnie chwali każdy kęs, który wkłada do ust.

Posiłek przebiegał w napiętej atmosferze, sztuczna rozmowa w końcu zamarła całkiem. Po kolacji Rye zmienił Danowi okład i przy okazji zauważył, że chory odpluwa teraz zieloną flegmę – dobry znak. Rozpostarł mu pod głową kawałek flaneli, obrócił na bok i kilkoma poduszkami podparł mu plecy.

– Dlaczego to robisz? – zainteresował się Josh.

– Żeby się nie udławił – odparł Rye i Josh nie mógł wyjść z podziwu, skąd on tyle wie. Wszystkie czynności świadczyły o tym, z jaką troską mama i Rye opiekują się tatą. Wiele cech wysokiego bednarza wprawiało go w zakłopotanie, wiele też intrygowało. Czasami z trudem przychodziło mu milczenie, ale w dziecięcym zacietrzewieniu wciąż uważał, że odzywając się do Rye'a jest nielojalny wobec taty. Ponadto nękał go wstyd z powodu wizyty w bednarni. Dlatego też ilekroć Rye usiłował wciągnąć go do rozmowy, napotykał mur milczenia.

Teraz Łajba zajęta była miską i Josh nie mógł nakłonić jej do zabawy. Nie mając nic innego do roboty, przyglądał się ukradkiem, jak Rye podchodzi do wieszaka i z kieszeni kurtki wyciąga kawałek drewna i kozik. Potem Rye przysunął sobie krzesło do kominka, usiadł, wyciągnął nogi i oparł je na brzegu paleniska. Pogwizdując przez zęby zaczął dłubać w drewnie; pierwszy spiralny zrzynek spadł mu na kolana. Zainteresowanie Josha wydatnie wzrosło, nie na tyle jednak, by puścił parę z ust.

Nad paleniskiem zawisł następny garnek jagód, Laura i Rye mieszali w nim na zmianę. W wolnych chwilach Rye siedział przy piecu i strugał.