– Już po wszystkim – szepnęła, jakby pocieszała dziecko. – Byłeś wspaniały.
– Wspaniały! – prychnął. – Trzęsę się jak galareta!
– Masz prawo. To, co zrobiłeś, wcale nie było łatwe. Nawet McColl nie miał na tyle odwagi. A ja… Gdyby nie twoja pewność i opanowanie, chyba bym tam zemdlała.
Uniósł głowę i potarł dłońmi policzki.
– Robiłem to po raz pierwszy w życiu.
Delikatnie pocałowała go w czubek głowy, topiąc wargami śnieg na jego włosach.
– Chodź już. Nic na tym nie zyskamy, jeśli ty też złapiesz zapalenie płuc.
Wstał z przeciągłym westchnieniem.
– Jeszcze chwila. Schowaj się do domu, Lauro. Zaraz przyjdę. Zawróciła ku drzwiom, lecz zatrzymał ją głos:
– Dzięki za pomoc. Bez ciebie nie dałbym sobie rady.
Pod czarną kopułą nieba przenikliwie wył wicher. Nagle oboje uświadomili sobie, że oto dokonali czegoś wielkiego. A przecież musieli to zrobić, bo Dan ich potrzebował. Znów, tak jak w dniu śmierci Zacha, byli razem – niczym postacie gobelinu, zastygłe w nim na zawsze, niezdolne do zmiany swych trwale splecionych losów.
ROZDZIAŁ 18
Gdy Rye wrócił do izby, McColl był w sypialni. Laura rozdmuchała ogień w piecu i gotowała wodę na herbatę. Słysząc jego kroki, obejrzała się z imbrykiem w dłoni. Rye, zajęty Danem, dotąd nie miał czasu się jej przyjrzeć. Teraz spostrzegł, że ginie cała w szlafroku z miękkiej różowej flaneli, zapiętym skromnie aż po samą szyję. Wystawały spod niego tylko stopy w szarych, robionych na drutach pończochach. Ogień tańczył na palenisku, podświetlając od tyłu jej włosy, splecione w luźny warkocz. Kiedy zwróciła głowę w jego stronę, krótsze pasemka wokół twarzy zdawały się iskrzyć.
Rye zadygotał, włożył zmarznięte dłonie za pas, by je rozgrzać, lecz dreszcz nie ustawał. Po raz pierwszy od powrotu oglądał Laurę w domowym negliżu – taką, jaką zapamiętał z dawnych małżeńskich dni. Laura, jak gdyby wyczuwając jego myśli, postawiła imbryk i nachyliła się nad kuchnią. Warkocz zakołysał się między jej łopatkami.
Z westchnieniem Rye odsunął od siebie te niepokojące myśli i skupił się na problemie, który stał przed nim teraz. Nie była to odpowiednia pora na wspominki czy pobożne życzenia.
Mijając dziecinne łóżko spostrzegł, że Josh patrzy na niego. Spojrzał z troską w błękitne oczy dziecka. Słaby odblask światła wystarczył, by Rye zobaczył w nich strach i niewypowiedziane pytania. Schylił się, wygładzając zszytą z kwadratów kołdrę, którą Josh był przykryty.
– Twój tatuś… – urwał. Nie, nie tak. Mały znał prawdę, nie musiał się przed nim zgrywać. – Dan wyzdrowieje – rzekł cichym, lecz szorstkim głosem. – Przyrzekam ci to, synu. Razem z twoją mamą dopilnujemy tego.
Mała bródka zadrżała i na jasnych rzęsach nagle zabłysły łzy.
– Musi wyzdrowieć… – odezwał się drżący głosik – bo… bo obiecał, że nauczy mnie jeździć na łyżwach.
Rye poczuł, że też chce mu się płakać. Przyklęknął obok łóżka, podciągnął kołdrę pod brodę chłopca i przez chwilę przytrzymał dłoń na jego piersi. Przez pościel czuł, że wznosi ją trwożny, urywany oddech. Serce wezbrało mu miłością i pochylił się, żeby zrobić to, o czym marzył od dawna: złożyć pocałunek na czole swego syna.
– Przysięgam ci, że wyzdrowieje – szepnął z ustami wtulonymi w rozgrzane włoski, których zapach różnił się od wszystkich dotąd mu znanych, był mleczny i łagodny, zmieszany z wszechobecnym aromatem woskownicy. – A tymczasem możesz sobie popłakać – dodał. – To dobrze ci zrobi i pomoże zasnąć.
Zanim skończył mówić, Josh już płakał. Zdając sobie sprawę, że chłopcu jest wstyd, Rye dodał poufnym tonem:
– Sam nieraz płakałem, więc się na tym znam.
– Pła… płakałeś? – Josh podciągnął kołdrę do oczu.
– Pewnie. Płakałem, gdy dowiedziałem się, że moja mama umarła, i kiedy… mniejsza z tym, było wiele takich sytuacji. Dziś też omal nie rozpłakałem się tam, na schodkach, ale wiedziałem, że jeśli to zrobię, łzy mi zamarzną i będę w kłopocie.
Jakoś w ciągu tej rozmowy łzy Josha obeschły. Rye jeszcze raz pogłaskał go po głowie.
– Śpij, synku.
– Dobranoc. Kiedy się wyprostował, spostrzegł, że Laura przez cały czas go obserwuje. Ręce miała kurczowo splecione, zębami przygryzła dolną wargę. Panowała nad sobą, lecz na jej twarzy malowała się bolesna czułość. Rye zerknął w stronę sypialni, skąd przyglądał im się McColl. Laura obróciła się za jego wzrokiem i zmieszana zakrzątnęła się wokół kuchni. Zdjęła z haczyków trzy kubki i postawiła je na stole.
– Gdzie jest Łajba? – rozległo się z kąta. Rye obejrzał się.
– Na dywaniku pod drzwiami.
– A mogłaby do mnie przyjść? Na cichą komendę pies podbiegł do Rye'a stukając pazurami.
– Waruj – rzekł Rye i pies posłusznie ułożył się przy łóżku Josha.
Malec wychylił się, żeby go pogłaskać, i błagalnie zerknął na matkę.
– Mamo, a mogę ją wziąć tu, do siebie?
Mina Laury świadczyła, że ten pomysł wcale się jej nie podoba, toteż Rye wtrącił szybko:
– Łajba nie jest przyzwyczajona spać w łóżku, tylko obok, Josh. Będzie tuż przy tobie.
– A będzie tu, kiedy się obudzę? Błękitne oczy Rye'a pochwyciły spojrzenie ciemnych oczu Laury.
– Tak, będzie tu. Stojący w drzwiach aptekarz odchrząknął dyskretnie.
– Będzie mi potrzebna gorąca woda – oznajmił. Laura zaparzyła herbatę i wręczyła mu czajnik.
– Jeśli potrzeba więcej, zaraz dogotuję. McColl mruknął coś pod nosem i znów zniknął w sypialni. Laura nalała herbaty do dwóch kubków i usiadła przy stole naprzeciw Rye'a. Ogień trzaskał, wiatr wył za oknem, z sypialni dobiegał chlupot nalewanej wody.
Rye po raz drugi uniósł kubek do ust, gdy ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Skoczył na równe nogi, potrącając ławę, i rzucił się do bokówki, gdzie stanął jak wryty.
– Co ty, do licha ciężkiego, wyprawiasz, McColl? – syknął z furią.
Laura podbiegła do nich i spojrzała ze zgrozą na parującą bańkę, którą aptekarz umieścił na odkrytej piersi Dana.
– Trzeba przywrócić mu krążenie… – McColl wyjął żelaznymi szczypcami następną bańkę z wypełnionej wrzątkiem miski. Niemal w tej samej chwili zarówno szczypce, jak i bańka zostały mu wytrącone z rąk.
– Wynoś się stąd! – ryknął Rye – I zabierz ze sobą te przeklęte bańki!
Rozejrzał się pospiesznie, szukając czegoś, czym mógłby podważyć przyssany do ciała brzeg. W końcu użył szydła i chwytając szklaną półkulę przez ścierkę, zdjął ją delikatnie. Spod bańki wydostał się obłoczek pary. Na widok kolistego oparzenia, Rye zaklął:
– Cholerny dureń!
– Dureń? – rozwścieczony aptekarz zgromił go wzrokiem. – Śmiesz nazywać mnie durniem?
Stawianie baniek było powszechną praktyką, wierzono bowiem, że powstała próżnia wyciąga złą krew na powierzchnię i w efekcie leczy płuca. McColl fuknął zatem z pogardliwą wyższością:
– Prostaczkom często się wydaje, że o medycynie wiedzą więcej od uczonych!
– Ładny mi uczony! Poparzyłeś go, głupcze! Do tego niepotrzebnie! – Twarz Rye'a była blada z wściekłości, a od jego głosu trzęsły się ściany.
– Ja nie wymyśliłem tej kuracji, Dalton. Ja ją tylko stosuję.
– I czerpiesz z tego niezmierną przyjemność! – Rye z trudem panował nad sobą, bo zdawał sobie sprawę, że gdyby nie pojawił się w porę, McColl zdążyłby pokryć całą pierś Dana bolesnym panaceum. Gdyby jeszcze przejawił cień współczucia w stosunku do pacjenta!
Zamiast tego z urażoną miną podniósł upuszczoną bańkę, chroniąc dłoń chusteczką, po czym podszedł do wezgłowia, żeby spakować torbę.
– Oparzenia to niekorzystny efekt uboczny, ale w sumie pacjent tylko na tym zyskuje – rzekł wyniośle.
Takiej głupoty i bezduszności Rye już nie ścierpiał. Szybko przyłożył bańkę do policzka McColla.
Aptekarz szarpnął się, krzyknął i delikatnie dotknął palcami oparzenia, które z wolna przybierało czerwony kolor. Zmierzył Rye'a nienawistnym wzrokiem.
– Jesteś szalony, Dalton! – warknął. – Najpierw wzywasz mnie na pomoc, a potem odczyniasz te swoje gusła i nie pozwalasz mi zastosować ogólnie przyjętych metod! Dopilnuję, żebyś zapłacił mi za… za tę zniewagę!
– Na ile jeszcze sposobów chciałeś go torturować? Kto tu zwariował: ja czy ty i tobie podobni, którzy dopuszczają się okrucieństw w imię medycyny? I nie wzywałem ciebie, a doktora Foulgera, choć zaczynam wątpić, czy jego metody nie są równie ponure, jak twoje. I jak ci smakowało, McColl, co? Miło zostać oparzonym? Wyobraź sobie, że Dan lubi to nie bardziej od ciebie!
– Z każdym zdaniem Rye następował na aptekarza, który cofał się aż do drzwi bokówki. – A teraz zabieraj swoją cenną torbę, zmiataj stąd i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy!
– Ale… moje bańki! – McColl zerknął na komodę, gdzie wciąż stał gorący czajnik.
– Zostaną tam, gdzie są! – dokończył za niego Rye. – Precz!
– Trzęsącym się ze złości palcem wskazał drzwi. Aptekarz złapał płaszcz i czmychnął.
Laura, wstrząśnięta, pochyliła się nad mężem. Jak można było dręczyć pacjenta, który był za słaby, żeby sam zaprotestować przeciw takiemu leczeniu! Koliste oparzenie było krwistoczerwone i już zaczynało podbiegać osoczem.
– Chryste, patrz, co ten głupek narobił! – Rye wypadł na zewnątrz i wrócił z garścią śniegu.
Na piersi Dana śnieg zaraz zaczął topnieć. Laura ścierała spływające strumyczki szmatką poplamioną brandy.
– Och, Rye, jak on mógł to zrobić? – w oczach Laury pojawiły się łzy.
Rye nadal trząsł się z wściekłości.
– Ten człowiek to osioł, on i jemu podobni! To, co robią – wszystkie te bańki, pijawki, puszczanie krwi – to po prostu zbrodnia! Powinni najpierw wypróbować te metody na sobie, zanim zaczną katować pacjentów!
– Zaraz zrobię maść. Co z jego palcami? Rye z wolna ochłonął. Obejrzał palce Dana, które były już cieplejsze i zaczynały krwawić. Podniósł na Laurę udręczony wzrok.
– Nie będę cię okłamywał, kochana. Dan wiele się nacierpi, zanim z tego wyjdzie.
"Dwie Miłości" отзывы
Отзывы читателей о книге "Dwie Miłości". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Dwie Miłości" друзьям в соцсетях.