– Słyszałem, jak dziękuje.

– Ładne rzeczy, żeby syn kazał staremu ojcu okłamywać własną kobietę – sarknął Josiah – a sam krył się na strychu jak jaki złodziej.

– Gdyby to była tylko moja kobieta, nie byłoby takiej potrzeby.

– Wieść o Throckmortonie już do niej dotarła.

– Ale nie poruszyła jej na tyle, by rozwiodła się z Danem.

– Skąd wiesz, skoro nie chciałeś z nią rozmawiać?

– Gdyby postanowiła od niego odejść, nic by jej nie powstrzymało przed wejściem na górę. Znam ją.

– Pewnie tak, chociaż nie widziałeś jej miny. Jak myślisz, kto jej doniósł?

– Nie mam pojęcia, ale przecież ten człowiek nie rozmawiał wyłącznie ze mną. Wielu ludzi na wyspie wie, po co przyjechał.

– Zastanawiałeś się nad jego propozycją?

Brwi Rye'a ściągnęły się, tworząc jedną linię, ale nic nie odrzekł. Josiah podniósł skrawak, obrócił się tyłem i podszedł do szlifierki. Badając kciukiem ostrze zapytał mimochodem:

– A czy przyjąłeś zaproszenie tej panienki?

Rye spojrzał na niego zaskoczony. Sposób, w jaki Josiah wymówił ostatnie słowo, miał w sobie coś obraźliwego.

– Tak – odparł. – Zabieram ją na pieczenie małży. Josiah zerknął na niego przez ramię z ironicznym uśmieszkiem.

– Ta mała piecze znakomite ciasteczka.

– Mhm. Zgrzyt ostrza na szlifierce uciął dalszą rozmowę.

Ostatnie w sezonie pieczenie małży odbywało się co roku, gdy kończono gromadzenie zapasów na zimę, a plaża nie była jeszcze zamarznięta. Co roku też strażnikiem ognia był kapitan Silas i co roku na dzień przed uroczystością można go było spotkać, jak cierpliwie zbierał na plaży wodorosty. Zawarte w nich maleńkie torebki z powietrzem, pękając w czasie pieczenia, nadawały małżom aromat. Silas ściągał na miejsce niemal stufuntowe worki żółtobrązowego zielska, nie bacząc na wiatr, który dął z prędkością czterdziestu mil na godzinę – rzecz normalna o tej porze roku. „Znajdziemy zaciszne miejsce” – mawiał, i zawsze tak było. Wyspiarze niezbyt przejmowali się pogodą, zwłaszcza gdy za wytrwałość czekała ich nagroda w postaci soczystych mięczaków. Małże, wykopane na plaży w Polpis, czekały przygotowane w koszach, wraz z ziemniakami, dynią i kiełbaskami, z którymi razem miały dusić się w żarze.

Rye i DeLaine przybyli na wydmy późnym popołudniem. Zastali tam już sporą gromadę łudzi. Kapitan Silas nadzorował budowę ogniska, despotycznie dyrygując każdym etapem. W piasku wykopano płytkie wgłębienie, które następnie zostało okolone drewnem i wypełnione kamieniami.

– To najbardziej skomplikowane zadanie – prawił. – Trzeba ustawić kopczyk tak, by powietrze mogło opływać wokół każdy kamień, inaczej nie będzie ciągu i małże będą surowe.

DeLaine pochyliła się do Rye'a i szepnęła, zasłaniając usta dłonią:

– Jak dobrze, że nam o tym powiedział!

Rye zachichotał, po czym zmarszczył brwi z udawanym zgorszeniem.

– Przecież musi być dobry ciąg – odszepnął mentorskim tonem. Te same słowa słyszeli co roku.

Rye miał pewne opory, by spędzić ten dzień w towarzystwie DeLaine, ale jej żartobliwa uwaga poprawiła mu nastrój. DeLaine nie była brzydka, a dotąd nigdy nie spędził z nią dość czasu, by się przekonać, czy ma poczucie humoru. Nagle uświadomił sobie, że bardzo niewiele o niej wie. Stojąc przy jamie w porywistym wietrze postanowił się bawić najlepiej, jak to możliwe. W głębi duszy był zadowolony, że rodzina Morganów, wciąż w żałobie, nie pojawi się na pikniku.

Silas skrzesał iskrę i wkrótce wszyscy przekonali się, iż stary żeglarz rzeczywiście wie, co robi. Ogień rozpalił się szybko. Grzano nad nim kufle jabłecznika, czekając na komendę do dalszej pracy. Kiedy rozpalone kamienie zaczęły trzeszczeć i pękać, kapitan rozłożył je ostrożnie i pokrył warstwą wodorostów. Na wierzch poszło jedzenie i kolejna warstwa zielska. Rye pomógł nakryć cały kopczyk płachtą, ale była to jedyna czynność, której Silas nie wykonywał osobiście. Własnoręcznie obciążył płachtę piaskiem, zapieczętowując gorący piekarnik. Z jamy unosiła się para. Ludzie rozeszli się puszczać latawce, co stało się już tradycją.

Odchodząc od ognia, Rye przyjrzał się DeLaine kątem oka. Miała na sobie prosty czepeczek ze sztywnego niebieskiego jedwabiu, który okrywał jej głowę po uszy. Wełniany płaszczyk z pelerynką zapięty był pod brodę, a dłonie tkwiły w ciepłych popielatych rękawiczkach. Rye postawił kołnierz sukiennej kurtki i jeszcze raz powiedział sobie, że ma zamiar przyjemnie spędzić czas.

Stanęli na wzgórku, mając wiatr w plecy. Ich latawiec uniósł się ku innym, które już szybowały nad wzburzonym oceanem. Spieniony przybój bryzgał w górę ku kolorowym bibułkowym ogonom, które wiły się i podrygiwały, jakby natrząsając się z morza.

Rye od lat nie puszczał latawca i upajał się teraz poczuciem swobody, patrząc jak kolorowy trójkąt walczy z wiatrem, potem sprytnie wypełnia się jak żagiel ciągnięty fałem. Zadarł głowę. Latawiec był coraz mniejszy. DeLaine roześmiała się nagle.

– Czy wiesz, że kiedy byliśmy dziećmi, marzyłam o tym, żeby puszczać z tobą latawce?

– Nie – odparł zdziwiony. Zerknęła na niego.

– Tak było. Ale wiesz, jak to mówią: „Lepiej późno, niż wcale”. Rye nie wiedział, co odrzec. Stał z rękami w kieszeniach, patrząc w niebo.

– Zazdrościłam Laurze Traherne bardziej niż jakiejkolwiek innej dziewczynie – ciągnęła głębokim kontraltem DeLaine.

Rye poczuł, że się rumieni, ale DeLaine wpatrywała się w latawiec.

– Zawsze miała cię przy sobie, a oprócz tego taką… dużą swobodę, jak na dziewczynę. Zawsze zazdrościłam jej tej swobody. Podczas gdy my siedziałyśmy w domach i uczyłyśmy się haftować, ona biegała na bosaka po plaży – DeLaine odwróciła głowę i zerknęła na mocną szczękę Rye'a i jego bokobrody, które od pierwszej chwili miała ochotę pogłaskać. – Czy ja cię wprawiam w zakłopotanie, Rye? Nie miałam takiego zamiaru. Widzisz, mnie nie przeszkadza to, że kochasz Laurę.

Jej oczy patrzyły na niego, spokojne i pewne.

– Cała wyspa wie, co do siebie czujecie. Ja też i nie robi mi to różnicy. Cieszę się, że jesteś przy mnie, bo marzyłam o tym od bardzo, bardzo dawna.

Rye otworzył usta, lecz odjęło mu mowę. DeLaine uśmiechnęła się niespodziewanie.

– Powiedz mi, byłeś w Portugalii?

– Oczywiście. Wciągnęła głęboki oddech i zapatrzyła się w horyzont.

– Zawsze chciałam zwiedzić Portugalię. Jest tam, za morzem… wyobraź sobie tylko, w tej chwili stoimy zwróceni w jej kierunku. Dałabym wszystko, żeby ją zobaczyć, żeby zobaczyć cokolwiek poza tą zatęchłą wysepką. Mam jej po dziurki w nosie, a zapach tranu i smoły przyprawia mnie o mdłości.

– Nie takie wrażenie odniosłem, kiedy opowiadałaś mi o waszej loży masońskiej. Wydawałaś się dumna z Nantucket i jej wielorybników.

– A, to – DeLaine uśmiechnęła się lekceważąco. – Paplałam, ot, tak, żeby zwrócić twoją uwagę. Jest mi całkowicie obojętne, czy mężczyzna zabił wieloryba, czy też nie. – Wiatr chwycił kosmyk jej włosów i przycisnął go do ust. Rye szybko odwrócił wzrok. – Czy to prawda, że proponowano ci wyjazd na Terytorium Michigan, gdzie zostanie założone nowe miasto?

Zerknął na nią spod oka, napotkał jej wzrok i szybko odwrócił głowę.

– Tak, to prawda.

– Tobie też zazdroszczę. Jesteś mężczyzną. Mężczyźni sami mogą podejmować decyzje.

– Nie zdecydowałem się wyjechać z Nantucket.

– Tak, ale jeśli zechcesz, możesz to zrobić. Podobnie, jak wypłynąłeś na morze. Sporo ostatnio myślałam o tym, że kobiety zmuszone są marnować życie, czekając bezczynnie, aż zdarzy się coś, co je zmieni. Myślałam o Laurze, o tym, jak jest niezwykła, lekceważąc konwenanse i robiąc to, na co ma ochotę. Pomyślałam sobie: DeLaine Hussey, czas, byś i ty zrobiła to, na co masz ochotę! No i widzisz: jestem tu z tobą i mówię ci rzeczy, których żadna dama nie powinna opowiadać mężczyźnie. Nie dbam o to! Nie jestem coraz młodsza, a wciąż samotna, chociaż… chociaż… wcale tego nie chcę – DeLaine mówiła coraz ciszej. – A oddałabym wszystko, żeby móc zacząć nowe życie gdzieś daleko… na przykład w Michigan…

– DeLaine, ja…

– Och, nie rób takiej przerażonej miny, Rye, i nie sil się na wyjaśnienia. Cieszmy się dzisiejszym dniem i jedzmy małże, ot co!

– uśmiechnęła się promiennie, Rye zaś nagle zrozumiał, jak musi czuć się upokorzona tym, do czego przed chwilą się przyznała. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad losem kobiety, która chce wyjść za mąż, ale nikt nie prosi jej o rękę.

Latawiec zerwał się ze sznurka i pofrunął w dal nad oceanem.

– Och, patrz! – DeLaine uniosła dłoń, przytrzymując czepek. Roześmiała się, a wiatr poniósł jej śmiech na wschód, ku czterem skrzeczącym w powietrzu mewom. – Leci do Portugalii!

Poła jej płaszcza załopotała, uderzając go po nogach. Rye uśmiechnął się, ujął ją pod ramię i zawrócił w stronę ogniska.

– W Portugalii nie ma nic tak dobrego jak pieczone małże. Chodźmy.

W pogodniejszych nastrojach pobrnęli z powrotem.

Kapitan Silas wykonał teraz w odwrotnej kolejności wszystkie wcześniejsze czynności. Najpierw odsunął płótno, wypuszczając wielkie kłęby pary, potem zepchnął na bok zwiotczałe wodorosty, których zapach uniósł się w słonym powietrzu.

Rye i DeLaine usiedli obok siebie na kocu, jedli soczyste małże, delikatne warzywa i ostre kiełbaski, wyrabiane na wyspie, które nigdy nie były aż tak smaczne, jeśli podgrzało je się po prostu w garnku. Oblizywali wargi, śmiali się do rozpuku i z upływem czasu czuli się ze sobą coraz swobodniej. Po skończonym posiłku niemal każdy mężczyzna w kręgu zapalił fajkę lub cygaro.

– Nie palisz – zauważyła DeLaine.

– Nie muszę. Wystarczy mi to, co nadymi mój ojciec. Zachichotali oboje. Rye objął rękoma podciągnięte kolana. DeLaine myślała, ile lat musiała czekać na ten wieczór.

Zanim żar wygasł i wszyscy się rozeszli, zapadł zmrok. Wiatr przycichł z nadejściem nocy, było jednak zimno, znad oceanu ciągnęła wilgoć, wciskając się za kołnierze i pod halki.