Zdawać się mogło, że cały świat wraz z Laurą pogrążył się w głębokim smutku. Z ciężkim sercem, drżąc z zimna mimo wełnianego okrycia, naciągnęła głębiej kaptur i przyspieszyła kroku.

Jane tylko raz zerknęła na siostrę i stwierdziła:

– Lepiej nastawię czajnik. Zdaje się, że herbata dobrze ci zrobi. Połowa czeredki Jane poszła do szkoły i dom tym razem wydawał się niemal oazą spokoju. Pod blachą buzował ciepły ogień. Josh, solidnie najpierw wyściskany, został wraz z kuzynami usunięty do drugiego pokoju. Na pociechę dzieci dostały miskę prażonych ziaren dyni do pogryzania. Siostry usiadły naprzeciw siebie przy stole, popijając mocną miętową herbatę.

– Wyglądasz okropnie – zagaiła bez ogródek Jane. – Masz czerwone oczy i cała jesteś zapuchnięta.

– Popłakałam sobie dziś w nocy.

– Z powodu dwóch mężczyzn twojego życia?

– Z powodu jednego; tego, którego staram się unikać.

– Ach, Rye'a. To znaczy, że doszły do ciebie plotki o DeLaine Hussey.

Laura poderwała głowę, zaskoczona.

– Ty też o niej wiesz?

Jane spokojnie wytrzymała jej spojrzenie.

– Cała wyspa wie, że DeLaine Hussey ugania się za Ryem. Nie powinnaś być zdziwiona, iż mnie również obiło się to o uszy.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Rzadko cię widuję. Podejrzewam, że zamykasz się w czterech ścianach, by go broń Boże nie spotkać.

Laura westchnęła.

– Masz rację. Chowam się ze strachu.

W pokoju na chwilę zaległa cisza. Jane uważnie popatrzyła w zaczerwienione, podpuchnięte oczy siostry.

– Jest aż tak źle?

Prawda wypisana była w każdym rysie zmęczonej twarzy Laury.

– Tak, to… to ponad moje siły. – Nagle, bez ostrzeżenia, zaczęła płakać. – Och, Jane, spotkałam się z nim sam na sam. I… byłam z nim. Przez to moje życie zamieniło się w piekło.

Jane uspokajająco położyła jej dłoń na ramieniu.

– Chcesz powiedzieć, że byłaś z nim jak kobieta z mężczyzną? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

Laura rozpaczliwie pokiwała głową, kryjąc twarz w dłoniach. Jane cierpliwie odczekała, aż się wypłacze. Potem wcisnęła jej do ręki chusteczkę, a gdy Laura wycierała nos, uśmiechnęła się do niej krzepiąco.

– Och, Jane, pewnie myślisz, że jestem straszną rozpustnicą…

– Nie, kochanie, wcale tak nie myślę. Mówiłam ci już, że zawsze wiedziałam, jak to jest między tobą a Ryem. Sądzisz, że byłam ślepa przez te wszystkie lata twojego małżeństwa z Danem? Zauważyłam, że coś w nim jest… no, że czegoś brakuje. Byłam tylko ciekawa, kiedy wreszcie sama na to wpadniesz. Trzeba było dopiero obecności Rye'a, żebyś uświadomiła sobie pewne rzeczy.

– Próbowałam trzymać się od niego z daleka, wierz mi, Jane, próbowałam – chlipnęła Laura, błagając siostrę wzrokiem o zrozumienie. – Ale spotkałam go na wzgórzu, kiedy poszłam do młyna zamówić mąkę. Josh był ze mną i… zobaczyłam jak bardzo są do siebie podobni… Krótko mówiąc, poprosił mnie o spotkanie i ja się zgodziłam. Nazajutrz, wiesz, wtedy, gdy przyprowadziłam do ciebie Josha… tego samego dnia, kiedy zginął Zachary… Jane wyczuła, co dręczy siostrę.

– Nie myśl o tym, Lauro – szepnęła ze współczuciem. Laura z trudem przełknęła ślinę, podniosła do ust filiżankę herbaty i ogrzała o nią palce.

– Byłam pewna, że się domyśliłaś.

– Domyślałam się, co się z wami dzieje. Nie miałam tylko pojęcia, że zdarzyło się to właśnie tego dnia.

Laura wbiła wzrok w filiżankę.

– To potworne, że właśnie wtedy, kiedy wraz z Ryem… zdradziliśmy Dana, on szukał w morzu swego ojca.

– Lauro, chyba nie chcesz powiedzieć, że winisz siebie za śmierć Zacha?

W oczach Laury odmalował się ból.

– Nie rozumiesz? Byliśmy razem, a kiedy wróciliśmy do miasta, dowiedzieliśmy się, że Zach zaginął. Potem spotkaliśmy się na nabrzeżu. Dan też tam był i… och, Jane, nigdy nie zapomnę, jak podbiegł do Rye'a. Próbował… chciał być twardy, odciąć się od niego, ale nie był w stanie. Potrzebował pociechy i na oczach całego miasta padli sobie w ramiona… a przecież niedługo przedtem Rye i ja… och, to wszystko jest takie skomplikowane! – Laura ponownie ukryła twarz w dłoniach. – Czuję się jak ostatni podlec!

– To zrozumiałe, ale obwinianie siebie o to, że Zach się utopił, jest głupotą. Podobnie zresztą nie możesz się winić, że Rye nie utonął! Przyznaję, że porę wybraliście niezbyt odpowiednią, to wszystko!

– Ale nie było cię tam wieczorem w dniu pogrzebu, kiedy Dan tak się upił.

– Nie było mnie, ale słyszałam o tym.

– Och, Jane, to było straszne. Każde jego oskarżenie było prawdą. To przeze mnie pije; nie potrafię ukryć, co czuję do Rye'a. Przysięgłam sobie nie widywać się z nim przynajmniej przez pół roku, w czasie żałoby, lecz Dan i tak wszystkiego się domyśla. Wraca do domu późną nocą, pijany jak bela. W ogóle przestaliśmy ze sobą rozmawiać. I przez cały czas myślę, że jeśli nawet rozwiodę się z nim i wyjdę za Rye'a, to jak spojrzymy mu w oczy?

Jane nagle zerwała się z miejsca i zakręciła wokół kuchni.

– Doskonale znasz odpowiedź, Lauro, i to od dawna. Ta wyspa jest za mała, by pomieścić was troje. Zawsze tak było.

– Za mała?…

Jane postawiła czajnik na piecu, odwróciła się i zmierzyła Laurę wzrokiem, który zmusił ją do przyznania w duchu, iż siostra ma rację.

– Stanowczo za mała – powiedziała chłodno. – Obojętne, z którym z nich będziesz żyła. Zawsze będziesz się stykać z tym drugim i bez ustanku rozgrzebywać przeszłość. Prędzej czy później, ktoś będzie musiał stąd wyjechać.

– Przecież tu się urodziliśmy! – chlipnęła Laura.

Jane żwawo podeszła do stołu, lecz zawahała się, jakby nagle zabrakło jej rezonu. Podniosła filiżankę i zajrzała do środka, jak gdyby chciała wywróżyć przyszłość z fusów.

– Krążą pewne plotki…

– Plotki? – Laura niewiele z tego rozumiała.

– Widzę, że do ciebie jeszcze nie dotarły.

– Ale o co chodzi?

– Na wyspie był pewien człowiek nazwiskiem Throckmorton. To agent grupy osadniczej, która wyjeżdża na Terytorium Michigan przyszłej wiosny.

– Michigan? – Laura wytrzeszczyła oczy.

– Tak właśnie – Jane pociągnęła łyk herbaty. – Chcą założyć tam nowe miasto. Jak wiesz, żadne miasto nie może obejść się bez bednarza.

Laura otworzyła usta ze zdumienia.

– Och, nie – szepnęła.

– Owego pana Throckmortona niejeden raz widziano u Daltonów.

Laura bezsensownie obejrzała się w stronę drzwi, jakby ze swego miejsca mogła dojrzeć warsztat bednarski.

– Rye ma zamiar wyjechać?

Oczyma błagała Jane, by temu zaprzeczyła.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Słyszałam tylko, że pan Throckmorton ma za zadanie ściągnąć wykwalifikowanych rzemieślników, niezbędnych w samotnej osadzie ludzkiej w dziczy. Powiadają, że ziemia jest tam za darmo i każdy może brać tyle, ile zechce. Wystarczy się osiedlić i uprawiać ją przez rok.

– Ale Rye nie jest rolnikiem.

– Oczywiście, że nie. Wątpię, czy zechce założyć gospodarstwo. Jego fach przyniesie mu o wiele większy dochód niż uprawa roli.

– Och, Jane! – niemal krzyknęła Laura.

– Nie twierdzę, że Rye na pewno wyjedzie. Powtarzam tylko, co słyszałam. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć.

Laura przypomniała sobie, jak niechętnie potraktował ją wczoraj Rye. Pamiętała również własne gniewne słowa. Czyżby zamierzał uwolnić się od tej nieznośnej sytuacji podejmując ryzyko i osiedlając się na ziemi niczyjej… na przykład z DeLaine Hussey?

Myśl ta prześladowała Laurę bez ustanku aż do dnia, gdy pojawiła się w bednarni po odbiór zamówionej pokrywy. Miała zamiar jasno i otwarcie zapytać Rye'a o plany na przyszłość. Los nie dal jej jednak takiej szansy. W warsztacie był tylko stary Josiah. Odniosła mgliste wrażenie, że Rye miał się na baczności i widząc, jak nadchodzi, pospiesznie schronił się na piętrze, bowiem kiedy weszła, Josiah stał u stóp schodów i spoglądał w górę.

– Dzień dobry, Josiahu.

– Witaj, córko – skinął jej głową.

– Przyszłam po pokrywę.

– Ano, jest gotowa. Podał jej wieko, które przytuliła niemal pieszczotliwie. Z trudem się przemogła, by spojrzeć mu w oczy.

– Chciałam pomówić z Ryem. Zastałam go?

– A widzisz go gdzieś tutaj? – rzekł wymijająco stary.

– Nie, Josiahu, nie widzę – odparła cierpko.

– Czyli nie da się z nim pomówić, prawda?

– Celowo mnie unika? – zapytała.

– A, tego to ja już nie wiem – Josiah obrócił się tyłem. – Musisz go zapytać, gdy go spotkasz.

– Josiahu, podobno był tu człowiek nazwiskiem Throckmorton. Rozmawiał z Ryem.

– Throckmorton… czekaj no, Throckmorton, powiadasz… – Josiah z namysłem podrapał się po brodzie.

– Josiahu! – Laura zaczynała tracić cierpliwość.

– Ano, jak sobie wspomnę, chyba był tu taki.

– Czego chciał? Josiah udawał, że jest bardzo zajęty wycieraniem stołu. Z hałasem przesuwał narzędzia tam i z powrotem.

– Nie słucham gadaniny każdego bubka, który tu zachodzi, żeby pogawędzić sobie z moim synem. Mam robotę.

– Skąd był ten Throckmorton?

– Jak to skąd?

– Z Michigan?

Josiah znów potarł podbródek i spojrzał na Laurę z wystudiowaną obojętnością.

– Chyba wspominał coś o Michigan, ale prawdę mówiąc, nie zwróciłem na to baczniejszej uwagi.

Serce załomotało Laurze w piersi.

– Dziękuję ci, Josiahu. Ile jestem dłużna za pokrywę?

– Dłużna? Nie bądź głupia, dziewczyno. Rye wytarzałby mnie w smole i pierzu, gdybym wziął od ciebie pieniądze.

Omal nie podskoczyła z radości, ale nie mogła się oprzeć i spytała:

– Kto zrobił pokrywę: ty czy on?

– On – rzekł stary, nie patrząc na nią. Na górze zaskrzypiała deska. Laura zerknęła na sufit i powiedziała głośno:

– Podziękuj mu ode mnie, dobrze?

– Ano, nie omieszkam.

Kilka minut później Rye zszedł ze schodów i przystanął na najniższym stopniu.

– Poszła – chrząknął Josiah. – Nie musisz już się chować. I tak jej nie oszukałeś. Wiedziała, że tam jesteś.