– Kuzynami? – oczy Josha zaokrągliły się ze zdumienia. – Jak ja i dzieci cioci Jane?

– Mhm.

– Twoja mama tak powiedziała?

– Niezupełnie. Rozmawiała z moją ciocią Elspeth i powiedziała, że twoim prawdziwym tatą nie jest… no, ten, którego masz, a ten drugi, Rye Dalton.

Josh milczał przez chwilę, po czym rzekł z niedowierzaniem.

– Pleciesz.

– Właśnie, że nie! Mówiły, że Rye Dalton jest twoim prawdziwym tatą, a skoro tak, to jesteśmy kuzynami, bo…

– On nie jest moim tatą! – Josh zerwał się na równe nogi. – Przecież moja mama też by o tym wiedziała!

– A właśnie, że jest!

– Kłamczuch!

– Czemu się złościsz? Rany, myślałem, że się ucieszysz, że jestem twoim kuzynem.

Josh z trudem, powstrzymywał się od płaczu.

– To nieprawda, ty… ty… – szukał w myśli najgorszych słów, jakie znał. – Ty wstrętny kłamczuchu! Ty głupku!

– Wcale nie kłamię. Pan Dalton jest kuzynem mojego taty i dlatego ma na imię Rye, od Ryersonów.

– Kłamca! – Josh porwał garść piachu, cisnął ją w twarz Jimmy'emu i uciekł.

Laura zauważyła, że Josh był odtąd dziwnie osowiały, przypisywała to jednak temu, iż Jimmy poszedł do szkoły i Josh stracił towarzystwo. Ponadto zdawała sobie sprawę, że brakuje mu obecności Dana, i choć starała się to zrekompensować, nie udało jej się rozchmurzyć chłopca. Być może również straciła serce do podtrzymywania domowego ciepła. Josh stał się milczący, zamknięty w sobie, a czasem wręcz niegrzeczny. Próbowała go wciągnąć do swoich zajęć, co zwykle uwielbiał, lecz tym razem pomysł spalił na panewce. Gdy w końcu Josh oznajmił, że nie ma ochoty iść na jagody, zaniepokoiła się nie na żarty. Wieczorem zaczekała na Dana w nadziei, że będzie na tyle trzeźwy, by jej coś doradzić.

Dan był zaskoczony, gdy zastał ją na krześle, owiniętą szalem. Jej obraz rozmył się na chwilę, potem znów wyostrzył i w przyćmionym mózgu błysnęła jasna myśl: „Dlaczego nie powiesz jej, że jest wolna, Morgan? Odeślij ją do czorta i niech to się wreszcie skończy.” Spojrzał na nią. Wiedział, czemu tego nie zrobi: bo kochał ją bardziej, niż była to sobie w stanie wyobrazić, i gdyby z niej zrezygnował, jego życie straciłoby sens.

– Pomogę ci – Laura wyciągnęła ręce, żeby pomóc mu zdjąć surdut, ale ją odepchnął.

– Dam sobie radę.

– Pozwól…

– Zabierz ode mnie te cholerne łapy! – wrzasnął, cofając się tak raptownie, że omal nie upadł.

Zesztywniała, jak gdyby ją uderzył. Wciągnęła gwałtownie oddech, a w jej oczach błysnęły łzy. Splotła dłonie i odstąpiła krok w tył.

– Dan proszę…

– Zamilcz! Nic nie mów, po prostu zostaw mnie w spokoju. Jestem pijany. Chcę się położyć. Chcę tylko… – wbił wzrok w ziemię i zakołysał się na sztywnych nogach niczym topola w letnim wietrze.

Przez moment Laura miała wrażenie, że Dan się rozpłacze, lecz porwał ją w ramiona i mocno przycisnął, starając się zarazem utrzymać równowagę.

– Jakże ja cię kocham – głos łamał mu się z emocji. – Boże, przebacz mi: żałuję, że Rye nie poszedł na dno razem z tamtym statkiem.

– Dan, ty chyba nie wiesz, co mówisz? – Próbowała się wyrwać, ale trzymał ją zbyt mocno.

– Wiem. Nie jestem aż tak pijany, żebym nie wiedział, o czym myślę bez przerwy od tygodni. Dlaczego on tu wrócił? Dlaczego?

Przypomniała sobie, jak wtedy, na nabrzeżu, Dan szukał u Rye'a pociechy i pomocy. Zrozumiała, ile cierpienia tli się w słowach, które właśnie wymówił.

– Idź do łóżka, Dan. Zgaszę świece i zaraz do ciebie przyjdę. Wypuścił ją i potulnie udał się do sypialni. Palił go wstyd, że głośno dał wyraz nieludzkim uczuciom, jakie go dręczyły.

Jak co wieczór, Laura najpierw zajrzała do synka. Josh zacisnął powieki, udając, że śpi. Gdy migotliwe światło świecy znów się oddaliło, otworzył oczy. Miał wiele do myślenia. Pamiętał ów dzień, gdy pierwszy raz zobaczył, jak Rye Dalton ściska mamę. Rye mówił wtedy, że ma tak na imię, bo jego mama była z Ryersonów. Jimmy twierdzi to samo… Czy to możliwe, żeby miał rację? Rye uderzył tatę… Rye tulił mamę… Uśmiechała się do niego na wzgórzu obok młyna… A tato dopiero co powiedział, że żałuje, iż Rye nie umarł! Umarł… jak dziadzio. Josh próbował złożyć razem rozsypane fragmenty, ale nic nie pasowało. Wiedział tylko, że odkąd pojawił się Rye, wszystko się zmieniło. Tato nie wraca wieczorem do domu, a mama przez cały czas jest smutna, i… i…

Josh nie potrafił tego pojąć, więc popłakał się serdecznie i zasnął.

Pewnego pogodnego dnia w połowie września Laura zawołała synka, żeby pomógł jej odmierzać i mieszać składniki wonnej ziołowej mieszanki, które oboje z Joshem zbierali i suszyli przez całe lato.

Malec tęsknym wzrokiem obrzucił płatki róży, skórkę cytrynową i zioła, potem jednak wsadził ręce do kieszeni i potrząsnął głową.

– Nie mam ochoty. Co mu jest? – zaniepokoiła się w duchu Laura.

– Zeszłej jesieni mi pomagałeś. Pamiętasz, jak świetnie się bawiliśmy?

– Wolę wyjść na dwór.

– Jeśli mi nie pomożesz, mole wygryzą dziurki we wszystkich naszych ubraniach – Laura próbowała wszelkich sposobów, lecz bez powodzenia. Josh wzruszył tylko ramionami i skierował się do drzwi.

Kiedy wyszedł, matka długo patrzyła w ślad za nim. Nie wiedziała, jak go wyrwać z tej niezwykłej apatii. Spojrzała na wonną kolekcję na stole i płatki róż nagle rozmyły jej się w oczach. Oparła czoło na dłoni, próbując powstrzymać łzy. Gdyby tylko mogła pogadać o tym z Ryem! Widok spiralnie skręconych skórek cytryny i pomarańczy przypominał jej, jak dawniej co roku o tej porze szła do bednarni po aromatyczne wiórki cedrowego drewna, które dodawała do innych składników. W tym roku będzie musiała się bez nich obejść.

Josh siedział przed domem, dziobiąc patykiem rozsypane muszle. Miał ogromną ochotę wrócić do domu, bo mieszanie było o wiele większą frajdą niż suszenie przypraw, a nawet obrywanie płatków róż. Spojrzał ku zatoce i jego dziecięce usteczka zacisnęły się. Gdzieś tam, na dole, był Rye, a gdyby nie on, Josh mógłby teraz być ze swoją mamą i robić to, co lubi.

Rye uczył właśnie swojego kuzyna, młodego terminatora, jak dopasowywać rozmiarem deszczułki na skopek, kiedy w drzwiach warsztatu stanęła drobna figurka. Josh! Rye nie przerywał pracy, zakładając, że w ślad za nim wejdzie Laura. Minęła jednak pełna minuta i nikt się nie pojawił. Malec stał w progu, uważnie obserwując wnętrze bednarni, zwłaszcza zaś Rye'a. Mężczyzna czuł niemal, jak oczy dziecka śledzą każdy jego ruch. Podniósł wzrok i spostrzegł zaciśnięte wargi i zbuntowany wyraz błękitnych oczek.

– Jak się masz, Josh! – zagadnął. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, spytał: – Przyszedłeś sam?

Josh milczał. Stał bez ruchu, emanując z siebie nieprzejednaną wrogość. Rye ruszył w stronę drzwi. Po drodze podniósł dwie klepki i porównał ich długość. Gdy zbliżył się do chłopca, ten manifestacyjnie usunął się w bok. Rye wyjrzał na ulicę, ale Laury nigdzie nie było widać.

– Twoja mama wie, że przyszedłeś tu sam?

– Ją to nie obchodzi.

– Tu się mylisz, młodzieńcze. Lepiej wracaj do domu, zanim matka zacznie się o ciebie martwić.

Josh jeszcze wyżej zadarł bródkę.

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Ty… nie jesteś moim tatą! – Rye nie zdołał nawet zareagować, gdy Josh rzucił się na niego z pięściami, powtarzając: – Nie jesteś moim tatą! Mój tato jest moim tatą, nie ty!

Zanim Rye zdążył otrząsnąć się z osłupienia, chłopiec okręcił się na pięcie i uciekł.

– Joshua! – krzyknął za nim, ale dziecko znikło.

– Niech to wszyscy diabli! – Rye wrócił do środka i z łoskotem cisnął obie klepki pod ścianę. Serce mu biło, dłonie zwilgotniały od potu. Stanął przy stole, zastanawiając się, co robić. Josh był taki wzburzony, taki rozgoryczony… Gdyby dowiedział się o wszystkim od Laury, nie przeżyłby chyba tego tak mocno. Rye był pewien, że matka wyjaśniłaby mu to bardzo delikatnie. Co będzie, jeśli malec nie wróci do domu? Trzeba koniecznie powiadomić Laurę. Jej dom jednak był ostatnim miejscem na wyspie, do którego Rye mógłby się udać. Obrócił się, tknięty nagłą myślą.

– Chad, chcę, żebyś coś dla mnie załatwił.

– Robi się, szefie.

Rozejrzał się za jakimś kawałkiem papieru, nie znalazł żadnego, więc złapał pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w rękę: czysty, cienki skrawek cedrowego drewna z deszczułki, którą przed chwilą obrabiał. Kawałkiem węgla drzewnego napisał: „Josh wie. R.”.

– Wiesz, gdzie mieszka Dan Morgan? Chad skinął głową.

– Biegnij tam i oddaj to pani Morgan. Nikomu innemu, rozumiesz? – Rye zmarszczył brwi.

– Jasne, szefie – chłopak uśmiechnął się domyślnie.

– Świetnie. Pędź! Zasępiony patrzył, jak Chad się oddala. Przypomniał sobie dzień, gdy spotkał Laurę i Josha obok młyna. „Lubię cię” rozbrzmiał mu w głowie wesoły szczebiot. Rye roztarł żołądek, obity piąstką dziecka, które w ten sposób starało się zaprzeczyć prawdzie. Zwiesił głowę i westchnął. Czy życie naprawdę nie może być proste? Pragnął tak niewiele. Żony, którą kochał, utraconego syna i domu na wzgórzu. Pragnął tylko tego, co do niego należało. Ojciec klepnął go w ramię.

– Chłopiec ma dopiero niecałe pięć lat. Jest za mały, żeby objąć to rozumem. Kiedy podrośnie, oceni człowieka, jakim rzeczywiście jesteś, nie będzie na ciebie patrzył jak na złodzieja, który skradł mu ojca. Przeżył nielichy wstrząs. Musisz dać mu trochę czasu.

Choć Rye rzadko wylewał przed ojcem swe troski, teraz sam był wstrząśnięty i przygnębiony. Wciąż patrząc na drzwi rzekł:

– Czasem żałuję, że musiałem zejść z pokładu „Massachusets”. Josiah ścisnął go za ramię.

– O, nie, synku. Tak nie możesz mówić.

– Masz rację – mruknął apatycznie Rye. – Przepraszam cię, ojcze. Zapomnij, że to powiedziałem.

Wrócił do pracy, udając spokój, którego wcale nie czuł.

Laura nie zauważyła, że Josh zniknął z podwórka. Kiedy wpadł do domu, poderwała się zaskoczona na dźwięk zatrzaskiwanych z całej siły drzwi. Josh przebiegł przez izbę i rzucił się na łóżko, kryjąc twarz w pościeli. Zerwała się na nogi, rozsypując suche płatki róży.