– Nie dostałaś żadnego z moich listów?

– Listów? – powtórzyła bezmyślnie, oswobodzając się z uścisku, choć była to ostatnia rzecz, jakiej pragnęła.

– Pierwszy zostawiłem w muszli żółwia na Wyspie Karola… Na skale jednej z wysp Galapagos znajdowała się duża biała skorupa żółwia, znana wszystkim wielorybnikom na świecie. Każdy powracający do Nowej Anglii statek zawijał tam, by zabrać marynarskie listy, które trafiały następnie do osad takich jak New Bedford lub Nantucket. Mijały miesiące, ale większość w końcu trafiała we właściwe ręce.

– Nie dostałaś go? – Rye wpatrzył się w ciemne, czarno oprawne oczy, o których myśl pomogła mu przetrwać tysiąc sztormów i bezpiecznie zawinąć do macierzystego portu.

Laura potrząsnęła tylko głową.

– Napisałem go zimą trzydziestego trzeciego – Rye zmarszczył z zakłopotaniem brwi. – Następny podałem przez bosmana z Sag Harbor, kiedy na Filipinach spotkaliśmy „Stafford”. A jeszcze jeden wysłałem z Portugalii… tak, były co najmniej trzy. Żaden nie doszedł?

Laura znów w milczeniu potrząsnęła głową Atrament źle znosił morską wodę. Rejsy były długie, losy statków niepewne. Istniało tysiąc powodów, dla których nigdy nie dostała listów Rye'a. Teraz mogli jedynie spoglądać na siebie bezradnie.

– Dowiedzieliśmy się… mówiono, że „Massachusets” zatonął razem z całą załogą – Laura dotknęła twarzy Rye'a, jak gdyby chciała się upewnić, że nie jest duchem. Dopiero teraz spostrzegła kilka drobnych znamion, z których jedno zniekształciło nieco zarys jego ust, nadając im dziwnie kpiarski wygląd. Przez ułamek sekundy miała złudne wrażenie, że Rye się z niej naśmiewa.

Dobry Boże, pomyślała. Boże, jak to możliwe?

– Nim jeszcze minęliśmy Horn, z pokładu zwiało trzech ludzi – rzekł powoli Rye. – Strach ich obleciał na myśl o przeprawie. Zawinęliśmy więc do Chile, żeby zamustrować kilku harpunników i trafiliśmy prosto na epidemię ospy. Po jedenastu dniach ja też zachorowałem. – Przecież przed wyjazdem szczepili cię krowianką!

– Widać miałem pecha… W istocie ówczesna metoda szczepienia, polegająca na tym, iż do naciętej skóry przykładano wydzielinę chorych krów, nie zawsze zapobiegała wystąpieniu choroby, znacznie jednak łagodziła jej przebieg.

– Tak właśnie myślałem, schodząc na ląd: że mam pecha – ciągnął Rye. – Później, gdy się dowiedziałem, że „Massachusets” wpadł na skały koło Galapagos i od razu poszedł na dno… – westchnął na wspomnienie zmarłych towarzyszy. W oczach miał zadumę świadczącą, iż bliskość śmierci i na niego wywarła znaczny wpływ. Po chwili wzruszył ramionami i wrócił do teraźniejszości. – Kiedy spadła mi gorączka i znikła wysypka – podjął – musiałem zaczekać na następny statek, który będzie potrzebował bednarza. Zabrałem się na Wyspę Karola, bo tam zawsze jest punkt zborny, no, i tu miałem szczęście. Trafiła się „Omega”, podpisałem kontrakt i ruszyłem na Pacyfik, przekonany, że o wszystkim dowiesz się z mojego listu.

Och, Rye, najdroższy, myślała z rozpaczą Laura. Jak ja ci to powiem?

Patrzyła na tę szczupłą, przystojną twarz, licząc wzrokiem ślady po ospie. Znalazła siedem i z trudem zdołała się powstrzymać, by nie dotknąć ustami każdego po kolei. Wiedziała, że ciężkie przeżycia podczas rejsu będą dla Rye'a niczym w porównaniu z tym, co go dopiero czeka.

Jego gęste, niesforne włosy o barwie włókien młodej kukurydzy zawsze wyglądały tak, jakby przed chwilą zmierzwi! je wiatr – nawet, gdy Rye świeżo się uczesał. Przygładziła je dłonią, niezdolna oprzeć się pokusie, by – choć ten jeden raz – wskrzesić dawne chwile. I natychmiast utonęła wzrokiem w jego oczach, których wspomnienie prześladowało ją w dniach żałoby. Wystarczyło wówczas, że stanęła w progu i spojrzała na wietrzne, pogodne niebo, i od razu przypominała sobie barwę oczu mężczyzny, którego utraciła.

Spuściła wzrok. Nie mogła się pogodzić, iż tyle wycierpiał i tyle jeszcze będzie musiał przejść, choć nie było w tym jego winy.

Zanim wyjechał, pokłócili się nie na żarty. Obiecywał, że ten pierwszy rejs będzie zarazem ostatnim, a gdy odbierze swą bednarską „działkę”, czyli udział w zyskach, będzie im o wiele łatwiej związać koniec z końcem. Laura błagała, by nie wypływał, mógł przecież zostać w Nantucket i pracować w warsztacie ojca. Majątek niewiele dla niej znaczył. Ale Rye się uparł. Tylko ten jeden rejs, powtarzał. Roztaczał przed nią wizję profitów, jakie przypadną mu w udziale, jeśli połów okaże się udany. Jego nieobecność miała trwać około dwóch lat i Laura nie mogła znieść myśli o tak długim rozstaniu. Niestety, wielorybnicy z Nantucket nie mogli już, jak dawniej, napełniać baryłek tuż pod własnym nosem. Świat żądał tranu, fiszbinów i ambry, woskowatej substancji używanej do wyrobu perfum. Nadal znajdowano je w głębinach morza, z roku na rok jednak w pogoni za stadami wielorybów musieli wypływać coraz dalej.

– Nie było cię przez pięć lat! – zawołała z gniewem. Rye ujął jej twarz w dłonie i powiedział:

– Nie żałuję, Lauro. „Omega” wróciła z pełniuteńką ładownią! Czy wiesz, ile pieniędzy…

Przerwał mu cichy dziecięcy głosik:

– Mamo?

Laura wzdrygnęła się nerwowo, przykładając dłoń do serca. Rye obrócił się i zmartwiał. W drzwiach stał płowy malec, nie sięgający mu nawet do pasa.

Zerkał nieśmiało na nieznajomego, trzymając palec w kąciku uroczo wykrojonych ust. Fala szczęścia zalała serce Rye'a. To mój syn, myślał. Słodki Jezu, mam syna! Spojrzał pytająco na Laurę, ale ona zdawała się unikać jego wzroku.

– Gdzie byłeś, Josh? Josh, pomyślał z radością Rye. Po dziadku, moim ojcu.

– Czekałem na tatusia.

Laura wpadła w panikę. Usta jej wyschły, dłonie zwilgotniały. Powinna była wyjaśnić wszystko zaraz na początku! Ale jak powiedzieć mężczyźnie coś takiego?

Twarz Rye'a, jeszcze przed chwilą promienna, zmieniła się nie do poznania, jak gdyby ktoś nagle starł z niej uśmiech. Jego spojrzenie żądało wyjaśnień. Laura z ociąganiem otworzyła usta, ale nim zdążyła wykorzystać szansę, na ścieżce zachrzęściły kroki i w drzwiach pojawił się krępy, mocno zbudowany mężczyzna. Ubrany był niemal urzędowo: w czarny surdut, misternie związany biały krawat i prążkowane spodnie, przytrzymywane w pasie przez niewidoczne szelki, a dołem naciągnięte strzemiączkami pod podeszwę buta, tak, że na całej długości nogawek nie było najmniejszej zmarszczki. Przybysz zdjął kapelusz i powiesił go na haku wprawnym, wielokroć przećwiczonym ruchem. Dopiero wtedy zobaczył ich dwoje, zastygłych jak posągi. Jego dłoń, sięgająca już guzików palta, nagle znieruchomiała.

Laura z trudem przełknęła ślinę. Twarz przybysza zbielała jak ściana. Rye patrzył to na niego, to na nią, to na hak z kapeluszem. W izbie było tak cicho, że bulgot gulaszu wydawał się głośniejszy niż ryk północno – wschodniego szkwału.

Rye odczuł mdlący strach, gorszy niż wtedy, gdy opływali Horn, miotając się w paszczękach dwóch wściekłych oceanów, które niejeden statek rozdarły na strzępy.

Nowo przybyły oprzytomniał pierwszy. Przyoblekł twarz w powitalny uśmiech i ruszył naprzód z wyciągniętą ręką.

– Rye! Na Boga, chłopie, czyżby morze nie mogło cię strawić i wypluło z powrotem?

– Dan, jakże się cieszę, że cię widzę – rzekł odruchowo Rye, uświadamiając sobie, iż jeśli jego podejrzenia są słuszne, słowa te są wierutnym kłamstwem. – Ano, nie było mnie na „Massachusets”, gdy ten całował dno. Wysadzili mnie wcześniej, miałem ospę.

Nawet przyjazny uścisk nie zdołał rozluźnić napiętej atmosfery. Byli przyjaciółmi, znali się od dziecka, teraz jednak patrzyli na siebie jak obcy, tym bardziej, że żaden nie był całkowicie pewien, co się właściwie dzieje.

– Ocaliłeś życie… dzięki ospie? – wyjąkał wreszcie Dan Morgan, parskając śmiechem.

Rye mu zawtórował, wkrótce jednak znów zapadła niezręczna cisza. Laura w popłochu zerknęła na Josha, który przyglądał im się ze zdumieniem.

– Umyj buzię i ręce, zanim siądziesz do stołu.

– Ale, mamo…

– Proszę bez dyskusji. No, idź – popchnęła go łagodnie i dziecko znikło za tylnymi drzwiami, odprowadzane spojrzeniem obu mężczyzn.

Atmosfera była tak gęsta jak całun mgły, który pokrywa Nantucket średnio przez ćwierć roku. Rye rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł, że stół na krzyżakach nakryty jest na trzy osoby. W izbie był jeszcze jeden, mniejszy stół z wiśniowego drewna; znajdował się w głębi, a obok niego wyściełany fotel i taboret z wikliny, obciągnięty taką samą materią. Łóżko, które stało tu niegdyś, zniknęło. Jego miejsce zajęła przenośna zamykana alkowa, której rozsunięte drzwi pozwalały dojrzeć szereg drewnianych żołnierzyków stojących na baczność u wezgłowia – a zatem na pewno zajmował ją chłopiec. Spojrzenie Rye'a powędrowało w stronę drzwi do przybudówki, wyciętych w ścianie na lewo od kominka. Zauważył narożnik znajomego małżeńskiego łoża.

Z trudem przełknął ślinę.

– Wpadłeś na lunch? – spytał ostrożnie.

– No, owszem… – Dan wyraźnie nie wiedział, co począć z rękami.

Obaj mężczyźni patrzyli na Laurę, błagając ją wzrokiem, by wzięła na siebie ciężar sytuacji. Nastrój był iście pogrzebowy. Na ironię zakrawało, iż tak właśnie przyjęto wieść, że Rye Dalton cudem pozostał wśród żywych.

Głos Laury brzmiał nieswojo, policzki jej pałały, palce splatały się nerwowo.

– Rye… – odezwała się wreszcie – my… myśleliśmy, że nie żyjesz.

– My?

– Dan i ja.

– Dan i ty – powtórzył głosem bez wyrazu. Laura błagalnie zerknęła na Dana, lecz temu najwyraźniej całkiem odjęło mowę.

– No i? – warknął Rye, z każdą sekundą coraz bardziej przerażony.

– Och, Rye – na twarzy Laury odbiła się litość. – Mówili, że z „Massachusets” nikt się nie uratował. Dziennik pokładowy także poszedł na dno.

Stali bez ruchu, tworząc idealny trójkąt, co w danej sytuacji miało wręcz symboliczny wydźwięk. W końcu Dan zaproponował cicho:

– Może byśmy usiedli? Lecz Rye, jako człowiek morza, zwykł był przyjmować dopusty losu na stojąco.