Josh zerwał się i zawołał:

– Pozwól, mamusiu, proszę!

– Nie chcesz sobie pojeździć? – zapytała przekornie.

– Woły i tak są w stajni, więc wolę zostać tutaj i pobawić się z Łajbą – zdążył rzucić chłopiec, nim poturlał się po miękkiej trawie.

– Dobrze. Zaraz wrócę. Spojrzała na Rye'a, który poważnie skinął głową. Wtedy dłoń Laury – i to bez jej wiedzy – zrobiła coś zaskakującego: musnęła jego kark, przesuwając się trochę po włosach, trochę po nagrzanej słońcem szyi.

Rye poderwał głowę, jego niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Ale Laura długim, posuwistym krokiem wchodziła już na wzgórze. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu.

Zabawa trwała dotąd, aż zziajany pies padł na trawę. Josh usadowił się obok niego i zagaił:

– Skąd znasz moją ciocię Jane?

– Urodziłem się tutaj. Znam Jane od czasu, kiedy byłem małym chłopcem, takim jak ty.

– I mamę też?

– Też. Chodziliśmy razem do szkoły.

– Ja też pójdę do szkoły, ale dopiero w przyszłym roku.

– Naprawdę?

– Mhm. Tato już kupił mi tabliczkę do pisania i powiada, że zawiezie do szkoły drewno, żebym nie musiał siedzieć daleko od kominka.

Rye zaśmiał się, ale wiedział, że istotnie ci uczniowie, których rodzice zaopatrywali szkołę w opał, zajmowali najlepsze miejsca w klasie.

– Myślisz, że polubisz szkołę?

– Szkoła to betka! Tato nauczył mnie prawie wszystkich liter.

Rye zerwał źdźbło trawy i włożył je do ust.

– Widzę, że twój tato to równy gość.

– Jest najfajniejszy ze wszystkich ludzi, których znam… oczywiście poza mamą.,…

– Oczywiście – przytaknął Rye, zerkając na wzgórze. – Możesz się uważać za szczęściarza.

– Tak właśnie mówi Jimmy. Jimmy… – Josh urwał i zmarszczył brwi. – Znasz Jimmy'ego?

Rye potrząsnął głową, urzeczony tym skrzatem. Wolał się nie przyznawać, że Jimmy Ryerson jest w rzeczywistości kuzynem Josha.

– Aha. No, w każdym razie Jimmy to mój najlepszy przyjaciel. Poznam cię z nim kiedyś – dodał rzeczowo chłopczyk – tylko weź ze sobą Łajbę, żeby Jimmy też mógł ją zobaczyć.

– Umowa stoi – Rye wyciągnął się na trawie, Josh zaś ciągnął:

– A więc Jimmy powiada, że mam szczęście, bo tato zrobił mu szczudła, a Jimmy nie zna drugiego chłopca, który by miał szczudła. Czasem mu je pożyczam, ale nie idzie mu za dobrze – nie tak jak mnie, bo tato mnie nauczył, żeby kije trzymać pod… – Josh uniósł ramię, potarł się pod pachą i zmarszczył czoło. – Jak to się nazywa?

– No, właśnie, pod pachą. Tato każe mi trzymać kije pod pachami i wypiąć pupę, a Jimmy trzyma kije przed sobą, o tak – Josh zerwał się, żeby zademonstrować – i dlatego się przewraca.,.

Rye Dalton nie posiadał się ze szczęścia. Dziecko było równie urocze jak jego matka, bystre i spontaniczne.

– Twój tato to mądry facet – rzekł.

– Najmądrzejszy na świecie! Pracuje w kantorze.

– Wiem, spotkałem go tam. – Rye zerwał nowe źdźbło trawy. – Twój tato też chodził ze mną do szkoły.

– Tak? – Kiedy Josh był zdziwiony, jego oczy robiły się okrągłe, zupełnie jak oczy Laury. – To dlaczego ty zupełnie inaczej mówisz?.

– Bo pływałem na statku wielorybniczym i tam nauczyłem się tak mówić.

– Śmiesznie – orzekł Josh.

– Chodzi ci o to, że skracam wyrazy? Na statku nie zawsze jest czas na długie mowy. Musisz porozumiewać się bardzo szybko, bo inaczej wpadniesz w tarapaty.

– Aha… Podobało ci się na statku? Fajnie było?

Wzrok Rye'a powędrował w stronę wzgórza, po czym wrócił do syna. Tym razem ujrzał na jego buzi minę, będącą lustrzanym odbiciem tej, jaką czasem widywał w lustrze, kiedy nad czymś dumał.

– Tęskniłem za domem – powiedział.

– Wziąłeś ze sobą Łajbę? Rye potrząsnął głową.

– Gdzie była? Rye położył rękę na łbie labradora. Pies otworzył oczy i znów je przymknął. Rye miał ochotę powiedzieć: „Na początku z twoją mamą, a może nawet i z tobą, kiedy byłeś malutki. Może dlatego od razu tak cię polubiła. Pamięta cię”.

– Mieszkała u mojego ojca, w warsztacie.

– To na pewno było ci bardzo smutno – rzekł współczująco Josh.

– Cóż, wróciłem – Rye uśmiechnął się szeroko. Josh odpowiedział mu uśmiechem i pisnął:

– Wiesz, jesteś miły. Lubię cię. Rye doznał zawrotu głowy. Żałował, że sam nie może być równie szczery, że nie może przytulić chłopca i powiedzieć mu prawdy. Josh był kochany, promienny i zupełnie nie zepsuty. Matka i… i Dan dobrze go wychowali Laura zatrzymała się na szczycie wzgórza. Byli tak daleko, że wiatr niósł ku niej tylko cichutkie echo perlistego śmiechu Josha i nieco wyraźniejsze Rye'a. Leżeli na trawie wraz z psem. Rye na boku, ze skrzyżowanymi kostkami i brodą opartą na dłoni, żuł źdźbło trawy. Synek opierał głowę o grzbiet starego labradora, który drzemał beztrosko, złożywszy pysk na łapach. Idylliczny obraz, który nieraz jawił jej się w marzeniach. Ukochany mąż, ukochany syn… tylko jej brakowało do kompletu.

W głowie znów zabrzmiały jej słowa Jane: „Któż śmiałby twierdzić, że to nie przypadek?”

Przyjrzała się mężczyźnie, leżącemu poniżej na ukwieconej łące. Kto by się domyślił?… Zbiegła ze stoku z wiatrem we włosach i roztańczonym sercem.

Rye nie zmienił pozycji, lecz jego oczy poruszały się wraz z nią. Kiedy znalazła się w zasięgu głosu, przesunął źdźbło w kącik ust i powiedział:

– Idzie twoja mama. Potem powoli wyprostował się i usiadł, podciągając jedno kolano.

– Musimy już iść? – dopytywał się z niepokojem Josh, pędząc matce na spotkanie. Z rozmachem objął jej nogi, przyciskając spódnicę do ud.

Laura uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy.

– Nie, jeszcze nie – odparła, patrząc na Rye'a.

Chłopiec puścił ją i Laura podeszła bliżej. Skraj jej spódnicy omiótł wyciągniętą nogę Rye'a. Jego wzrok prześliznął się po jej ramionach, piersi i brzuchu, po czym znów uniósł się ku twarzy.

– Masz ochotę przejść się nad staw? – zapytał. Zamiast odpowiedzieć wprost, Laura spytała Josha:

– Chcesz iść na spacer? Josh zwrócił się do Rye'a:

– Czy Łajba też pójdzie z nami?

– Ma się rozumieć. – Trawa w ustach Rye'a zakołysała się wesoło.

– To ja też chcę! – oświadczył chłopczyk i natychmiast puścił się naprzód.

Rye nie ruszył się z miejsca. Patrzył w ślad za chłopcem, póki ten nie odbiegł dostatecznie daleko, by ich nie słyszeć. Wtedy spojrzał na Laurę, przyciągając jej wzrok jak brzeg przyciąga falę. Przez chwilę milczeli, potem Rye wypluł źdźbło.

– Pytałem ciebie, czy chcesz się przejść – rzekł.

– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo – odparła po prostu. Wyciągnął do niej rękę. Zerknęła na rozbrykane dziecko i bez dalszego wahania ujęła jego dłoń, pomagając mu wstać.

Staw Hummock był jednym z łańcucha oczek wodnych ciągnących się w linii północ – południe przez zachodnią część wyspy. Miał kształt litery J, której dolny, wygięty koniec dotykał niemal brzegu morza. Będąc dziećmi łowili tu białe i żółte okonie, Rye uczył Laurę, jak nadziewać robaka na haczyk. Urządzali pikniki na Ram Pasture i spacerowali tak jak dzisiaj, od North Head w stronę oceanu, który było wyraźnie słychać, lecz nie widać.

– Śniłem o tym od dawna: ty, ja i Josh – rzekł półgłosem Rye.

– Ja też. Tylko w moim śnie uczyłeś go łowić ryby.

– Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie umie?

– Nie.

– W takim razie ma poważne luki w wykształceniu – żartobliwie oburzył się Rye.

– Za to świetnie puszcza latawce i chodzi na szczudłach.

– Tak, mówił mi o swoich szczudłach. – Rye spoważniał. – Odwaliliście z Danem kawał dobrej roboty. To wspaniały chłopiec.

Szli pośród białych fiołków, świadomi swej bliskości. O ileż jednak bliżej pragnęliby być! Tyle mieli do wyrażenia, do odczucia, a tak mało czasu!

– Chcę, żeby Josh cię poznał, Rye, i żeby dowiedział się, że jesteś jego ojcem.

– Ja też. Ale z tym będzie problem. Chłopak kocha Dana nie mniej, niż ja swego staruszka.

Ziemia stała się grząska i Rye ujął Laurę za łokieć. Czerwonoskrzydłe kosy podskakiwały na wiotkich gałązkach leszczyny i łodygach turzycy porastającej podmokły brzeg jeziora. Laura kurczowo złapała Rye'a za rękę, przeskakując na pewniejszy grunt.

– Chciałbym, żebyśmy byli rodziną – wyznał Rye głośno.

– Ja też… Spacerowali powoli, napawając się tym darowanym im przez los popołudniem. Okrążyli nieregularny brzeg stawu, dochodząc do miejsca, gdzie miotlasta bażyna tworzyła sprężystą poduchę, kusząc, by na niej spocząć. Oni jednak skazani byli na przechadzkę, okazjonalne muśnięcia dłoni czy spojrzenia w oczy, kiedy Josh wysforował się naprzód.

Szum oceanu narastał, w dali widać już było spienione grzywacze. Wkrótce znaleźli się na plaży. Odpływ pozostawił na niej meduzy, które przyciągnęły uwagę chłopca i psa.

– Nie dotykaj ich, bo się poparzysz! – zawołał Rye. Łajbie nie trzeba było tego mówić. Miała już pewne przykre doświadczenia i wolała trzymać się z daleka. Chłopiec machnął ręką na znak, że usłyszał, i podbiegł do następnego znaleziska. Rye wepchnął dłonie do połowy za pas i rozstawił nogi jak na pokładzie okrętu. Spoglądał na Josha z miłością.

– Tyle mnie ominęło – rzekł. – Już choćby to, że mogę go przypilnować, ostrzec, sprawia mi ogromną radość.

W ich spojrzeniach słodycz mieszała się z goryczą.

– Kiedy dowiedziałam się, że wyjechałeś na kontynent, bałam się, że nie wrócisz.

– Kontraktowałem deszczułki – Rye odwrócił wzrok w stronę morza. – A przy okazji radziłem się… adwokata. Miałem nadzieję, że powie mi co innego niż Ezra, ale mnie rozczarował. Chyba naprawdę jesteś żoną Dana.

Laura patrzyła na kraj świata, wygięty w dali wraz z linią horyzontu.

– Myślałam o tym, żeby się z nim rozwieść – powiedziała cicho, zaskakując nawet siebie samą.

– Rzadko się to zdarza – Rye spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Ale i nieczęsto umarły marynarz powraca z trzewi morza. Będą musieli zrozumieć. – Odwróciła się i spojrzała na niego błagalnie. – Skąd miałam wiedzieć?