– Nie potrafię ci nic doradzić. Mogę powiedzieć jedno: byłam już zamężna, kiedy ty i Rye dorastaliście. Widziałam, co się rodzi między wami, i widziałam też, jak Dan snuje się waszym śladem z tym samym wyrazem twarzy, jaki prawdopodobnie ma teraz, przynosząc ci podarki, z pomocą których chce odzyskać twą miłość. Lauro, kochanie… – Jane jednym palcem uniosła drżący podbródek siostry i spojrzała jej w oczy. – Wiedziałam o wszystkim na długo przedtem, nim wzięliście ślub. Wiedziałam, bo John i ja byliśmy wtedy tak cudownie w sobie zakochani, że nietrudno mi było rozpoznać u was te same oznaki. Nie mogliście wprost oderwać od siebie oczu… ani, jak podejrzewam, rąk, kiedy tylko znaleźliście się sami. Czy zachowam się nieskromnie, jeśli spytam, czy twoje rozterki mają z tym coś wspólnego?

– Jane, nie spotykałam się z Ryem sam na sam. On… my…

– Laura zająknęła się i umilkła.

– Aha, rozumiem. Masz na to ochotę.

– Dobry Boże, Jane, walczę z tym.

– Ano tak – pauza, jaką zrobiła Jane, była bardzo wymowna.

– I teraz Rye włóczy się z psem po wydmach, a ty przychodzisz wypłakiwać się u mnie w kuchni.

– Ale żoną Rye'a byłam ledwie rok, a ślub z Danem wzięłam cztery lata temu. Jestem mu coś winna!

– A sobie? Czy sobie nic nie jesteś winna? Choćby odrobinę szczerości? Przyznaj, że gdyby nie fałszywa pogłoska o śmierci Rye'a, nigdy w życiu nie wyszyłabyś za Dana Morgana, podobnie jak nie uczyniłaś tego mając lat dziewiętnaście. Wtedy również wybrałaś Rye'a.

– A co z Joshem?

– Co takiego?

– On tak kocha Dana.

– Jest jeszcze bardzo mały. Kiedy pozna prawdę, pogodzi się z nią.

– Och, Jane, gdybym tylko miała tę pewność!

– Wiesz dobrze o tym. Po prostu boisz się, to wszystko.

– W świetle prawa jestem żoną Dana. Musiałabym się rozwieść.

– Rozwód… jakież to brzydkie słowo. Wystarczy, by przerazić każdego, kto wychował się na tej purytańskiej wyspie. Obawiasz się, że nawet najmniej pruderyjne ciotki będą spluwać za tobą na ulicy, czy tak?

Laura ze znużeniem potrząsnęła głową i oparła czoło na dłoni.

– Sama nie wiem, co myśleć. Nie miałam pojęcia, że ludzie przyglądają nam się tak uważnie.

Jane zadumała się na długą chwilę, potem wyprostowała się na krześle i pacnęła dłonią w stół niczym sędzia, który właśnie ma ogłosić wyrok.

– Podobno Rye dzień w dzień chodzi na te swoje spacery. Gdybyś niechcący natknęła się na niego, któż śmiałby twierdzić, że to nie przypadek? I kto by was tam widział?

– Ależ, Jane…

Nim jednak Laura zdołała zaprotestować, drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich rosła sylwetka Johna Durninga. Grzmiącym głosem powitał dzieci, nie zdejmując nawet zatłuszczonego sztormiaka utorował sobie drogę pośród nich i wycisnął na wargach żony głośny pocałunek. Potem z szerokim uśmiechem przywitał się z Laurą i stanął za krzesłem Jane, pieszczotliwie głaszcząc ją po szyi.

– Czy w tym domu znajdzie się coś, co rozgrzeje mężczyznę w taki ziąb? – zagrzmiał wesoło.

Jane wyciągnęła szyję, żeby na niego spojrzeć.

– Herbata – wyszczerzyła zęby – a może i coś więcej…

Ich wzajemne uczucie rzucało się w oczy, a sposób przekomarzania się ze sobą przywiódł Laurze na myśl dawne czasy. Z Ryem było tak samo – uśmiechy, śmiałe pieszczoty, dwuznacznie słówka. Powszednie wydarzenia urastały do rangi niemal mistycznej – po prostu dlatego, że przeżywali je we dwoje.

„Gdybyś niechcący natknęła się na niego, któż śmiałby twierdzić, że to nie przypadek?”

I choć myśl ta była niewątpliwie kusząca, Laura od tej pory skrupulatnie trzymała się z dala od wrzosowisk.

Wysoki mężczyzna z płowym psem rzeczywiście stał się powszednim widokiem dla mieszkańców wyspy. Widywano ich co dzień na jednej z tysiąca ścieżek, krzyżujących się wśród wzgórz lub wybiegających na białe, piaszczyste plaże. Często, gdy różowy świt okrywał trawy rosą, siedzieli na szczycie Folger Hill lub Altar Rock, skąd rozciągała się panorama tego skrawka lądu, obrzeżonego pianą, zagubionego w groźnym przestworze Atlantyku. Jeśli ranek był pochmurny, starzy rybacy, którzy mieszkali w spłowiałych chatkach na wybrzeżu Sconset, widywali człowieka z psem, który wynurzał się z mgły na skraju oceanu. Mężczyzna kroczył przed siebie ze spuszczoną głową, wepchnąwszy ręce głęboko za pasek spodni; pies zdawał się naśladować pozę swego pana.

Innym razem ujrzano nierozłączną parę, biegnącą brzegiem morza po ubitym piasku. Głęboko odciśnięte ślady butów Rye'a niknęły po chwili, spłukane przez fale. Pies, z jęzorem wywalonym na brodę, bez trudu nadążał za człowiekiem, który biegł z jakąś wewnętrzną determinacją, z trudem chwytał oddech, torturując swe ciało do granic wytrzymałości. Później padał wyczerpany na piasek i leżał patrząc w niebo. Pies warował obok, zagapiony w horyzont, jak gdyby chciał dostrzec zbliżające się żagle.

Wieczorami siadali na wysokiej skarpie nad opuszczonym pomostem, gdzie wiosną i jesienią, w porach połowu dorszy, rybacy rozkładali ryby do suszenia.

Rano, gdy odpływ pozostawiał na brzegu dary Atlantyku, Rye i Łajba spotykali nieraz zbieraczy wodorostów, przetrząsających zaśmieconą plażę w poszukiwaniu jadalnej blaszecznicy. Nie miało to znaczenia; Rye patrzył w dal i nie widział nikogo.

Bywało, że wraz z psem przedzierali się kamienistym stokiem Saul's Hill, płosząc stada kosów, które w dawniejszych czasach były taką plagą, że każdy mieszkaniec wyspy miał obowiązek zabić wyznaczoną ich ilość, zanim mógł zawrzeć związek małżeński.

– Ech, Łajbo – westchnął Rye, tarmosząc od niechcenia psie ucho – Gdyby wystarczyło zastrzelić pięćset kosów…

Nadszedł dzień, gdy powietrze było nieruchome, morze zaś niemal idealnie gładkie. Naraz rozległ się dziwny, niesamowity syk, jak gdyby ktoś nie wiadomo skąd wypuścił olbrzymi obłok pary. Pies poderwał się i czujnie zastrzygł uchem, jeżąc włos na grzbiecie. Niczego podejrzanego jednak nie dało się dostrzec. Ów niespotykany dźwięk pierwsi osadnicy nazwali powietrznym rykowiskiem. Nie umiano wyjaśnić tego zjawiska, zaobserwowano jedynie, iż zapowiadało silne zachodnie wiatry, zwykle niosące deszcz.

I rzeczywiście, nim dzień dobiegł końca, niebo przybrało groźną szarozieloną barwę. Ulewa złapała Rye'a i Łajbę nad kipielą w Miacomet Rip, gdzie przyglądali się spienionym dziko wodom. Ukryte prądy podmywały tam brzegi wyspy, silny wiatr zaś targał włosami Rye'a niczym trąba powietrzna.

Przez następne trzy dni lało bez przerwy. Zacinający z południa deszcz położył na razie kres wycieczkom. Czwartego dnia jednak ustał, pozostawiając za sobą mgłę tak gęstą, że zakryła ona nawet zębate krzywizny brzegów przylądka Coatue.

Przymusowe zamknięcie w czterech ścianach nie najlepiej wpłynęło na humor Rye'a. Irytował się o byle co, dlatego też przed południem czwartego dnia, kiedy niebo trochę się przejaśniło i wyjrzało słońce, Josiah wysłał Rye'a do młyna w sprawie zamiany baryłek na pewną ilość mąki, dokonywanej co jakiś czas pomiędzy bednarzem a młynarzem, niejakim Asą Pondem.

Tuż po południu Rye wraz z Łajbą wyruszył w drogę, wdzięczny losowi, że znów udało mu się wyrwać z warsztatu. Wyspa, świeżo wymyta ulewą, wyglądała zgoła odświętnie. Kocie łby Main Street lśniły w jaskrawym słońcu, a w bocznych zaułkach ze skrzynek okiennych wylewały się kaskady czerwonych i różowych pelargonii. Rye przypomniał sobie kwiaty przed drzwiami Laury. Zastanawiał się, czy też zakwitły, lecz po chwili z wysiłkiem usunął je z myśli.

Z psem przy nodze minął dom Jethro Coffina, jednego z pierwszych osadników sprzed stu pięćdziesięciu lat. Dalej ciągnęły się urwiska, pod którymi bladą zielenią połyskiwały wody szelfu, a ciemniejszy odcień wskazywał głębinę. Para białych mew ścigała jedną czarną; ich ochrypłe głosy niosły się w nagrzanym sierpniowym powietrzu.

Rye zmierzał ku czterem holenderskim wiatrakom, wznoszącym się dumnie na czterech wzgórzach na południe i zachód od miasteczka. Młyn Asy Ponda zbudowano w roku tysiąc siedemset czterdziestym szóstym z drewna rozbitych wraków, ale gdy teraz ukazał się na wzgórzu, zdawał się nie mieć wieku. Ażurowe ramiona obrócono na południowy zachód, skąd wiała lekka bryza, i rozpięto na nich nowe żaglowe płótna, które – niczym prawdziwe żagle – można było refować przy silnym wietrze. Podobnie jak jego bracia, młyn był zarówno pełen wdzięku, jak i niezgrabny. Urody ujmował mu sterczący z tyłu pal, wystający z koła, dzięki któremu cały budynek można było obracać ramionami do wiatru. Wyglądał jednak przez to niczym wielki smok, który przykucnął, żeby się wypróżnić. Koło wyryło w ziemi głęboki rów. Rye przeskoczył go i podszedł do drabiny, prowadzącej na wyżkę, gdzie znajdowały się kamienne żarna.

Wnętrze zapylone było mąką i otrębami, które unosiły się w powietrzu, gdy ziarno zsypywano na pochylnię wiodącą do żaren. Podłoga bezustannie wibrowała od ciosów drewnianych przekładni, łączących ogromne wały z dębowymi ramionami wiatraka. Zapach ziarna był miły dla nozdrzy, młynarz jednak na twarzy zawiązaną miał chustkę, zwłaszcza, iż równocześnie jego czeladnicy przesiewali mąkę przez różnej grubości sita. Uniósł rękę na powitanie i wskazał drzwi; zgrzyt kamieni młyńskich i łomot przekładni uniemożliwiał jakąkolwiek wymianę zdań. Wyszedłszy na zewnątrz, młynarz z ulgą zdjął chustkę i stojąc u stóp młyna załatwiał interesy w miłym letnim słonku. Skrzydła wiatraka skrzypiały cicho, wtrącając do rozmowy swoje trzy grosze.

Josh wynudził się za wszystkie czasy w ciągu trzech dni złej pogody. Gdy tylko niebo nieco się przejaśniło, zaczął błagać matkę, by zabrała go na jagody. Laura cierpliwie wyjaśniła mu, że jeszcze nie dojrzały. Wobec tego naparł się na wizytę u ciotki Jane. Gdy i ten pomysł upadł, pozostała kolejna ulubiona rozrywka Josha – wycieczka do młyna, gdzie czasami pozwalano mu siedzieć na lewarze, gdy woły obracały budowlę zgodnie z kierunkiem wiatru. Lecz tym razem Laura odparła niecierpliwie: