– Do diabła, ona jest moja!

– Dan jest innego zdania.

– Ona chce do mnie wrócić.

– I co z tego, skoro prawo jest po stronie Dana?

– To samo prawo, które ją z nim związało, może ją od niego uwolnić.

Josiah zmarszczył krzaczaste brwi tak, że jego szaroniebieskie oczy niemal zniknęły w ich gęstwie.

– Rozwód? Rye spojrzał na niego wyzywająco.

– Tak, o tym właśnie myślę.

– Na Nantucket?

Te dwa słowa nie wymagały dalszego komentarza. Surowe purytańskie zasady założycieli kolonii wciąż obowiązywały na wyspie.

Rye nigdy nie słyszał, by jakiekolwiek tutejsze małżeństwo się rozwiodło.

Z westchnieniem przysiadł na najbliższej beczce, dłonie zaplótł na karku i pochylił się do przodu, wbijając wzrok w podłogę.

Josiah odłożył strug, wyjął fajkę z ust i nagle zmienił temat:

– Tak sobie myślę: ostatnimi czasy niewiele mam z ciebie pożytku. Rzucasz narzędziami, jakbyś chciał kogoś zabić, łamiesz najlepsze klepki, a te, które namoczyłeś, leżą w wodzie, aż zgniją.

Rye podniósł wzrok. Ojciec był uosobieniem cierpliwości i rzadko się skarżył.

– Poza tym – kontynuował stary, przeciągając głoski w sposób charakterystyczny dla Nowej Anglii – trzeba zamówić zimową dostawę klepek.

Na Nantucket praktycznie nie rosły lasy, Josiah kupował więc z grubsza obrobione klepki od farmerów z kontynentu. Tam drewna było w bród, zaś w długie zimowe wieczory i tak niewiele mieli do roboty. Toteż każdej wiosny dostarczano na wyspę całoroczny zapas dociętych na wymiar deszczułek w zamian za gotowe beczki i antałki, co opłacało się zarówno bednarzowi, jak i farmerom.

– Najlepiej byłoby jechać do Connecticut i dogadać się z tamtejszymi gospodarzami. – Tu Josiah wskazał cybuchem fajki na Rye'a. – Zastanawiałem się właśnie, czy nie mógłbyś tego załatwić?

W tym momencie gniew Rye'a zaczął tracić impet.

Josiah pochylił kędzierzawą głowę nad robotą. Spod struga znów zaczęły spadać spiralne wióry, a smugi dymu unosiły się ku stropowi i tam rozpraszały. Stary mruknął pod nosem, jakby do siebie:

– Gdybym to ja siedział tam na beczce, pomyślałbym i o tym, żeby pogadać o swoich prawach z adwokatami z lądu. Nie przyjmowałbym tego, co mówi Ezra Merrill, za święte objawienie.

Plecy bednarza pochylały się rytmicznie, a potężne ramiona zagarniały kolejne warstwy cedrowego drewna. Patrząc na niego, Rye poczuł ciepło w okolicy serca. Cicho wstał, podszedł do ojca i objął go, czując, jak twarde mięśnie napinają się z wysiłku. Josiah odłożył strug i podniósł mądre oczy na syna, który spoglądał na niego wyzbyty już wszelkiej złości. Spomiędzy zaciśniętych na cybuchu warg wypłynął siny kłąb dymu.

– Pojadę, staruszku – rzekł cicho Rye. – Chyba tego właśnie mi trzeba. Dziękuję.

Josiah skinął głową na znak zgody, a Rye jeszcze raz uścisnął jego ramię.

Wyjazd Rye'a ułatwił Laurze dotrzymanie obietnicy złożonej mężowi. Miała jednak wrażenie, że Dan czyta w ukrytych zakątkach jej umysłu. Coraz częściej podnosząc z nagła wzrok dostrzegała, że przygląda się jej z konsternacją, jak gdyby dokładnie wiedział, o czym myśli żona. Irytowała ją jego nieufność, skądinąd słuszna, bowiem choć cieleśnie pozostała mu wierna, w duchu wędrowała po wzgórzach wraz z Ryem.

Tak wiele zawdzięczała Danowi. Był dobrym mężem, a jeszcze lepszym ojcem. Nauczył Josha puszczać latawce, chodzić na szczudłach, odróżniać mewę śmieszkę od rybołówki, a co więcej – radzić sobie z rysikiem przy stawianiu liter. Josh uczył się już alfabetu, a jego bazgroły doczekały się od Dana niezliczonych pochwał. Spędzali obaj wiele czasu pochyleni razem nad dużym stołem. A kiedy przypadkiem rozlał się atrament, Dan nigdy nie krzyczał; poprawiał, zachęcał, lecz nie krytykował.

Ostatnio jednak, gdy codzienna lekcja dobiegała końca, prawie natychmiast nakładał surdut i kapelusz, i szedł topić smutki w alkoholu. Laura snuła się niespokojnie po domu, przesuwając dłonią po licznych luksusowych sprzętach, które sprawił jej Dan – cynkowanym zlewie, mosiężnym rożnie z mechanizmem, który sam obracał mięso. Miała sporo porcelany, nie musiała więc ciągle lutować cynowych garnków, w których bez przerwy wypadały dziury.

Kupował jej pachnące mydło, a gdy protestowała, argumentując, że może robić je sama, lekceważąco stwierdzał, że to żaden luksus, skoro mydło stanowi niejako produkt uboczny przy wyrobie świec. Kiedy do portu zawinął statek z Francji, Dan przyniósł do domu barwnie malowaną cukiernicę i imbryk z nowoczesnego francuskiego fajansu.

Ale Laura wiedziała, z jakiego powodu częściej ją obdarowuje. Przyjmowała prezenty, a sumienie gryzło ją coraz mocniej. Dan otoczył ją dostatkiem, a mimo to miała ochotę wyrwać się z tego życia – gdyby tylko wiedziała, jak to zrobić, nie krzywdząc wszystkich wokoło!

Po powrocie z lądu Rye zastał w warsztacie czek od Dana – czynsz za dom. Odesłał go z powrotem i zrugał Josiaha, pytając dosadnie, czy każe mu również przyjmować opłaty za użytkowanie Laury!

Tymczasem Laura, rozdarta pomiędzy namiętnością a poczuciem obowiązku, tęskniła za kimś, kto pomógłby jej się uporać z własnymi uczuciami. Rzeźbiona brykla tkwiła w gorsecie, przyciśnięta do jej serca przez cały dzień, a obraz Rye'a co noc nachodził ją w snach.

Rozmowę z matką z góry odrzuciła. Jej zamężne przyjaciółki były także przyjaciółkami Dana. Pozostawała siostra Laury, Jane, która mieszkała w Madaket Harbour, pół godziny piechotą na zachód od miasta.

Mąż Jane był niezależnym rybakiem, który korzystał z sezonowych ławic w okolicach Nantucket – w marcu cieśniny wypełniały się śledziem, w kwietniu na wschodnim krańcu wyspy roiło się od dorszy i łupaczy. Laura wiedziała, że kuter Johna Durninga łowi teraz dorsze przy Sankaty Head, będzie więc mogła pogadać z Jane bez świadków.

Zarzuciła ciepły płaszcz z kapturem i ruszyła przez wzgórza, posuwając się równolegle do nadbrzeżnych urwisk. Była szczęśliwa, że znów wdycha zdrową, słoną bryzę, choć dzień był pochmurny i zbierało się na deszcz. Josh w podskokach biegł przodem. Droga wiła się pomiędzy palczastymi zatoczkami Long Pond. Gdy ze wzgórz północno – wschodniego krańca wyspy Laura spojrzała w dół, w stronę Madaket, wyspa Tuckernuck była ledwie widoczna poprzez zasłonę gęstniejącej mżawki. Laura wzdrygnęła się i przyspieszyła kroku.

Dom Jane zbudowany był z drewna, które pod wpływem słonych wiatrów przybrało szarą barwę. Dobudówki pojawiły się w miarę powiększania się rodziny, bo Jane miała sześcioro dzieci poniżej dziewiątego roku życia, a niemal codziennie jeszcze co najmniej troje cudzych plątało się pod nogami. Człowiek miał wrażenie, że lęgną się i wypełzają ze szpar w ścianach. Jane znosiła hałas i szamotaninę ze zdumiewającym spokojem, na bieżąco rozwiązując konflikty, spełniając ciągłe prośby o coś do jedzenia i sprzątając, co było nieuchronnym następstwem karmienia całej zgrai.

Przekroczywszy próg Laura zdała sobie sprawę, że przy takiej pogodzie nie będzie miała szansy pogawędzić z siostrą w cztery oczy. Deszcz sprawił, że cała szóstka brzdąców stłoczyła się pod dachem, sprowadzając ze sobą watahę kolegów. Josh natychmiast ochoczo dał się wciągnąć do zabawy z chowaniem naparstka i po chwili dzieciarnia rozbiegła się po całej izbie, zaglądając w każdy kąt, nie wyłączając kieszeni, butów, a nawet dekoltów obu kobiet.

Jane opędzała się ze śmiechem, sugerując bardziej prawdopodobne miejsca ukrycia naparstka, Laura jednak siedziała jak na szpilkach. W chwili, gdy zaczęła dochodzić do wniosku, że popełniła błąd, Jane sama przeszła do tematu.

– Cała wyspa plotkuje o tobie i Rye'u – zauważyła -…i oczywiście o Danie.

– Doprawdy? – zdziwiła się Laura.

– Powiadają, że w tajemnicy spotykasz się z Ryem.

– Ależ to nieprawda!

– Widziałaś się z nim przecież, prawda?

– Oczywiście, że się z nim widziałam! Jane przyjrzała jej się przez chwilę.

– My też – oznajmiła. – Wygląda świetnie, nie sądzisz? Laura poczuła, że oblewa ją rumieniec, który, rzecz jasna, nie uszedł uwagi siostry.

– Odwiedził nas – ciągnęła Jane. – Przyniósł zabawki, które wyrzeźbił dla dzieci, chociaż oczywiście nie wiedział, że mamy już o troje więcej. Zdziwił się trochę, kiedy ujrzał pełną osadę łodzi wielorybniczej – zachichotała. Po chwili spoważniała, a jej orzechowe oczy uważnie zmierzyły Laurę. – Widywano go na wrzosowiskach – dodała. – Ludzie mówią, że włóczy się z psem po bezdrożu, i że sam wygląda jak zbity pies.

Twarz Laury skurczyła się boleśnie.

– Och, Jane, co ja mam robić? – zawołała, zakrywając oczy, które nagle wypełniły się łzami.

Któreś z dzieci przemknęło obok nich z piskiem, ale Jane tym razem je zignorowała. Współczująco nakryła dłonią rękę Laury.

– A co chcesz zrobić? – zapytała.

– Przede wszystkim nie chciałabym nikogo zranić – chlipnęła żałośnie Laura.

– Nie dasz rady zadowolić wszystkich, maleńka.

Słysząc to pieszczotliwe miano, Laura chwyciła dłoń siostry i przycisnęła ją do policzka.

– Jeśli to, co mówisz, jest prawdą – szepnęła – to im obu zmieniłam życie w piekło. Rye włóczy się z psem po wzgórzach i czeka, aż powiem „tak”; Dan z kolei co wieczór ucieka z domu i upija się ze strachu, że powiem „nie”. A do tego Josh, który nie ma pojęcia, że Rye jest jego ojcem. Gdybym tylko wiedziała, jak powinnam postąpić!

– Najlepiej zrobić to, co dyktuje serce.

– Och, Jane, gdybyś widziała oczy Dana, kiedy wraca do domu po pracy i przynosi mi kolejny prezent w nadziei… nie, to straszne – Laura rozszlochała się na dobre. – Był taki dobry dla mnie… i dla Josha…

– A którego z nich kochasz?

Zaczerwienione oczy uniosły się, wargi rozchyliły z drżeniem. Laura przełknęła ślinę i znów spuściła wzrok.

– Boję się odpowiadać na to pytanie.

Jane dolała jej herbaty.

– Bo kochasz obu?

– Tak. Jane sięgnęła przez stół i delikatnie pogłaskała dłoń Laury.