– Rye'u Daltonie, nie zmieniłeś się ani na jotę!

– Chwała Bogu! – parsknął, po czym znów spoważniał. – Kiedy?

– Przestań mnie dręczyć.

– To ty mnie dręczysz. Chętnie zabrałbym cię na jagody i… pobaraszkował trochę wedle tego wierszyka… a może i lepiej.

Z satysfakcją stwierdził, że Laura spłoniła się jeszcze bardziej i prędko czmychnęła kupić masło.

Nastały słoneczne dni. Spotykali się co rano, a ich serca nawiązywały dialog na długo przedtem, nim odnaleźli się na zatłoczonym targu. Żadne z nich nie zastanawiało się, co dalej. Nie dotykali się – nie mogli. Nie mieli też odwagi spotkać się na osobności. Oczyma jednak mówili sobie to, czego nie śmiały wypowiedzieć usta, chyba, że szczęśliwy traf obdarował ich chwilą bez świadków. Wówczas pospiesznie szeptane czułości groziły im utratą panowania nad sobą.

Pełnia lata wabiła ich na ukwiecone łąki, które wspólnie przemierzali w młodości. Bluszcz oplatał zielenią zarówno małe szare domki w wiosce Siasconset, jak i dzikie sosny w lesie. Równinę porastała woskownica i wrzos, zaś na niżej położonych podmokłych terenach połyskiwał mirt. Delikatne lawendowe kwiatuszki płożącego się mącznika, nazwane przez pierwszych osadników majowym kwieciem, ustąpiły miejsca wonnym dzikim różom. Bagienne nagietki wysypały się jak krople słońca, zaś na zboczach wzgórz królowała kokoryczka i ziele nardu.

Laura i Rye tymczasem walczyli z pokusą majówki we dwoje. Najpierw jednak wizytę u bednarza złożył Dan Morgan.

Rye, obrócony tyłem do drzwi, układał właśnie klepki w prowizorycznej obręczy, gdy usłyszał głos ojca:

– A, witam! Dawno cię nie widziałem, młody człowieku.

– Dzień dobry, panie Dalton. Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje? – rzekł Dan, oglądając się na Rye'a, który nie przerywał pracy.

– Nie uskarżam się. Latem mniej wilgoci w powietrzu, no, i robota człowieka pogania.

Dan spojrzał z powrotem na starego.

– Robicie beczki na następny rejs „Omegi”?

– Ano właśnie – przyznał stary, po czym, wiodąc wzrokiem za spojrzeniem Dana utkwionym w Rye'u, uznał, że dyplomatyczniej będzie, jeśli na chwilę zniknie.

Zapadła cisza. Rye włożył dwie ostatnie klepki w drewnianą obręcz, która podtrzymywała je u dołu, podczas gdy górą rozchylały się jak płatki rumianka.

– Czy mógłbym zamienić z tobą parę słów, Rye? – odezwał się Dan z wymuszoną grzecznością.

Bednarz zerknął na niego z ukosa, po czym schylił się nad robotą.

– Mów – rzucił, ujmując rączkę kołowrotu. Lina skrzypiąc zaczęła ściskać rozchylone klepki.

– Ludzie mówią, że codziennie spotykasz się z Laurą na targu.

– Widzieliśmy się przypadkiem raz czy dwa.

– Czyżby? Ja słyszałem co innego.

– No, może kilka razy – za każdym obrotem koła klepki zbliżały się do siebie. Lina była tak napięta, jak mięśnie twarzy gościa.

– To ma się natychmiast skończyć – zażądał surowo.

– Rozmawialiśmy na targu w obecności Josha i setki gapiów.

– Ale ludzie gadają. To małe miasto.

Klepki przylegały teraz do siebie, wybrzuszając się w środku. Rye sięgnął po metalową obręcz i wbił ją na miejsce drewnianym młotkiem.

– Owszem – wycedził. – I wszyscy wiedzą, że Laura jest moją żoną.

– Już nie. Trzymaj się od niej z daleka.

Dopiero teraz ręce Rye'a zastygły w bezruchu. Ukosem spojrzał na przyjaciela.

– A co ona o tym sądzi? Dan przybladł i zacisnął zęby.

– To, co jest między nami, nie powinno cię obchodzić.

– Między wami jest mój syn, a on bardzo mnie obchodzi. Trudno było temu zaprzeczyć. Dan Morgan doznał nagłego ukłucia lęku. Głos zadrżał mu lekko:

– Chcesz się nim posłużyć, żeby mi ją odebrać?

Rye ze złością okręcił się na pięcie i cisnął narzędzia na stojący pod ścianą stół.

– Do diabła, Dan, za kogo mnie uważasz? Chłopak nie ma pojęcia, że jestem jego ojcem. Ja zaś nie zamierzam nastawiać go przeciwko tobie, ani zmuszać do wyboru między nami. Laura wzięła go na targ, żebym mógł mu się chociaż przyjrzeć, zamienić z nim parę słów, zaznajomić się.

– Przynosisz mu słodycze. Oprócz tego pokazywał mi rzeźbiony ząb wieloryba, który mu dałeś.

– Owszem, chciałem mu coś dać, nie przeczę, ale gdybyś ty był na moim miejscu, potrafiłbyś się powstrzymać?

Rye się bronił, Dan wściekał. Mimo to poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Wiedział, jak on sam by się czuł, gdyby ktoś zechciał odebrać mu dziecko. Podjął jednak stanowczo:

– Jestem z tym malcem od dnia jego narodzin… nie, jeszcze wcześniej! Pomagałem Laurze odkąd ruszyłeś na morze, choć ona błagała cię, żebyś został. Potrzebowała oparcia; kogoś, przed kim mogłaby wylać swe obawy… Trzymałem Josha do chrztu, nosiłem go na rękach, kiedy kaszlał, ząbkował czy bolało go uszko… dzieci potrafią płakać z tysiąca powodów! Byłem na każdych jego urodzinach, podczas gdy ty… łowiłeś sobie wieloryby! – Dan obrócił się plecami.

– Patrzyłem, jak rośnie, i nigdy nie kochałem go mniej przez to, że jest twoim synem. Może właśnie tym bardziej chciałem mu wynagrodzić to, że cię… stracił.

– I czego w związku z tym oczekujesz? – syknął wściekle Rye.

– Moich podziękowań? Dziękuję ci, ale nie masz prawa zabraniać mi się z nim spotykać.

– Z nim czy z nią? – Dan ledwie panował nad głosem. Stali naprzeciw siebie jak dwa rozjuszone byki, oddzieleni nie wykończoną baryłką. Nagle Rye oprzytomniał. Z rozmachem przewrócił beczkę, żeby założyć obręcz z drugiej strony.

– Zdaję sobie sprawę, że będziesz o nią walczył – rzekł.

– Czyżbyś oczekiwał, że mnie na to nie stać? Ciesz się, że nie przyszedłem upomnieć się o łóżko, w którym z nią sypiasz. Chyba pamiętasz, że ono też jest moje?

Ta brutalna uwaga mocno ubodła Dana.

– Owszem, pamiętam – odciął się. – Zawsze chodziło ci wyłącznie o łóżko. Tylko do tego Laura była ci potrzebna.

– Do diabła, człowieku, posuwasz się za daleko! – Rye zacisnął pięści i postąpił krok do przodu. W dłoni wciąż trzymał ciężki młotek.

– Doprawdy? Uważasz, że nie zdawałem sobie sprawy, po co znikaliście nagle we dwoje, kiedy mieliśmy po szesnaście lat? Myślisz, że nie cierpiałem, patrząc, jak Laura ugania się za tobą, zapominając o moim istnieniu? Ale jeśli sądzisz, że tym razem jej na to pozwolę, grubo się mylisz, Rye'u Daltonie. Laura należy teraz do mnie i słono zapłaciłem za to, by ją zdobyć.

Rye zmieszał się. Podobnie jak wielu młodocianych kochanków, nigdy nie podejrzewał, iż został odkryty.

– Ja ją kocham – rzekł cicho.

– Porzuciłeś ją.

– Wróciłem. Może pozwolimy jej dokonać wyboru?

– Wedle prawa Laura nie ma wyboru. Ja jestem jej mężem i zamierzam dopilnować, by wasze schadzki wreszcie się skończyły.

Z wystudiowaną obojętnością Rye ujął ręczną piłkę i zaczął docinać nierówne brzegi klepek.

– Powodzenia – rzucił. – Nie zabronisz mi próbować.

Dan dał za wygraną. Tak, jak się spodziewał, nie uzyskał zbyt wiele. Rye niczemu nie zaprzeczał i wręcz wyzywał go na pojedynek, a myśl, że mógłby wygrać, doprowadzała Dana do szału. Obrócił się na pięcie i wyszedł z warsztatu bez słowa mijając Josiaha, który siedział przed drzwiami na przewróconym skopku.

Gdy stary wszedł do środka, Rye z wściekłym grymasem na twarzy ciągnął bednarski nóż. Wszelkie pozory nonszalancji rozwiały się jak dym. Widać było, że nerwy Rye'a napięte są do ostatka.

Odwiedziny Dana były jednak niczym w porównaniu z atakiem furii, którego przyczyną stała się w dwa dni później wizyta Ezry Merrilla. Adwokat ni stąd, ni zowąd pojawił się w drzwiach warsztatu i zajrzał do środka.

– Dzień dobry, panie Dalton – rzekł niepewnie.

– Witam – stary bednarz uprzejmie skinął głową. – Czym mogę służyć?

Ezra wyraźnie rozglądał się za Ryem, który osadzał dno w beczce na tyłach warsztatu.

– Właściwie to mam sprawę do pańskiego syna – przyznał.

– Ano, to sami możecie mu ją wyłożyć.

Ezra odchrząknął i zbliżył się do Rye'a. Ten przerwał pracę i obejrzał się przez ramię.

– Witam, panie Merrill – rzekł prostując się. – Potrzebujecie czegoś?

Ezra ponownie chrząknął, jak gdyby coś uwięzło mu w przełyku.

– Nie… właściwie jestem tu oficjalnie. Dan… to jest Daniel Morgan zlecił mi, bym go reprezentował.

Dłoń Rye'a w widoczny sposób zacisnęła się na młotku. Ezra spłoszył się jeszcze bardziej.

– O co, u diabła, tym razem mu chodzi? – warknął Rye.

– Czy jest pan właścicielem drewnianego domu na końcu drogi zwanej Crooked Record Lane?

Rye spojrzał na ojca, potem na prawnika. Zmarszczył brwi.

– Na miłość boską, Ezra, wiecie równie dobrze jak ja, że jestem właścicielem tego domu. Cała wyspa o tym wie.

Twarz Ezry Merrilla poczerwieniała jak jesienne jabłko.

– Zostałem upoważniony przez Daniela Morgana, by złożyć panu ofertę zakupu tego domu za kwotę siedmiuset dolarów. Transakcja nie obejmowałaby sprzętów, będących w owym domu od co najmniej pięciu lat, które może pan sobie zabrać.

W warsztacie zapanowała cisza, podobna do tej, która zwykle poprzedza silny szkwał.

– Co takiego? – Rye zrobił krok w stronę Ezry, ściskając młotek w dłoni.

– Zostałem upoważniony do złożenia oferty…

– Ten dom nie jest na sprzedaż!

– Pan Morgan polecił mi, abym…

– Idź i powiedz panu Morganowi, że mój dom nie jest na sprzedaż, podobnie jak moja żona! – ryknął Rye, następując na prawnika, który zacisnął usta i trwożnie zamrugał oczami.

– Czy… eee… czy mam przekazać panu Morganowi, że odrzuca pan jego ofertę?

Ściany zadrżały, gdy Rye przyparł adwokata do wrót i wyskandował, podkreślając każde słowo szturchnięciem młotka:

– Powiedz Danowi Morganowi, że ten cholerny dom nie jest i nigdy nie będzie do nabycia, dopóki ja żyję. Jasne?

Prawnik wymknął się na ulicę, przytrzymując kapelusz na łysiejącej czaszce. Łajba na wszelki wypadek czmychnęła pod ławę, skąd czujnie obserwowała poczynania swego pana. Stary Josiah natomiast wzruszył tylko ramionami i wypuścił kłąb dymu.