Jego serce nabrzmiało nadzieją.

ROZDZIAŁ 8

Tej nocy Rye długo nie mógł zasnąć. Podniecony przewracał się w pościeli, aż w końcu, około czwartej nad ranem, wstał i wciągnął przez głowę gruby wełniany golf. W ciemności znalazł po omacku buty, a także wilgotny nos Łajby, która przybiegła sprawdzić, co się dzieje.

Cicho zeszli na dół. Rye przysiadł na najniższym schodku, żeby włożyć buty.

– Może byśmy się tak wybrali w góry, jak za dawnych czasów, staruszko? – szepnął.

W odpowiedzi pies wywalił ozór i radośnie zamachał ogonem. Rye podrapał go pod brodą.

– Chodź – szepnął jeszcze ciszej. Szli obok siebie przez uśpione miasto, Rye czuł na nodze dotyk ciepłego ciała psa. Wyboisty bruk lśnił od wilgoci, ale wkrótce znaleźli się na piaszczystym trakcie, który zwężał się w ścieżkę, prowadzącą przez otulone mgłą wzgórza Shawkemo w kierunku Altar Rock, najwyższego wzniesienia wyspy.

Wspięli się nań i usiedli jak setki razy wcześniej – mężczyzna obejmując ramionami skrzyżowane nogi, pies tuż obok. Niczym dwa posągi czekali rozpoczęcia spektaklu, oglądanego już wspólnie wiele razy, a gdy się zaczął, dłoń mężczyzny oparła się na grzbiecie psa.

Świt jednego z najdłuższych dni w roku nadszedł cicho, znienacka. W kilku ostatnich chwilach, nim na fioletowym niebie pojawiło się słońce, leżąca u ich stóp zatoka wyglądała jak lustro spowite lawendową mgłą. Purpurowe wzniesienia wyspy wychylały się z nicości, zrodzone oddechem oceanu.

Słońce wyjrzało zza krawędzi morza i ukradkiem wspięło się na niebo, rzucając szkarłatnym okiem na Nantucket. Zaraz też warstwy mgły zmieniły się w drżące, różowe ramiona, przeciągające się leniwie, gdy padło na nie czerwonozłote światło poranka.

Las nieruchomych masztów na przystani wyglądał jak wyjęte z ram malowidło; każda łódź miała swego sobowtóra, który leżał obok na szklistej tafli wody.

Na ten właśnie moment zdawało się czekać wszelkie stworzenie na lądzie, w morzu i powietrzu. W ciszy składało hołd cudownej grze światła i barw, zwiastującej nadejście dnia.

Jedna za drugą wypłynęły na zatokę łyski i rozproszyły się w poszukiwaniu srebrzystych piskorzy, mącąc lustrzane odbicia burt, masztów i zwiniętych żagli. Nakrapiany brodziec przebiegł opustoszałą plażę, zataczając się po swojemu, jak gdyby ów poranny spektakl uderzył mu do głowy.

Następne pojawiły się mewy, leniwe złodziejki. Czekały, aż zacznie się połów, by z obfitości jadła uskubnąć coś dla siebie. Tuż po nich – ich ambitniejsze kuzynki, rybitwy, których czereda prowadziła rybaków w morze.

Dzwon w kościele u stóp urwiska wybił pobudkę uśpionemu miastu. Wkrótce też od nabrzeża odbiła pierwsza łódź, a za nią następne, kierując się ku piaszczystej łasze, odciętej przez przylądek, gdzie teraz, w czerwcu, kotłowały się ławice błękitków.

Rye ociągał się z odejściem, lecz ścierpły mu plecy. Oprócz tego i jemu, i psu głośno burczało w brzuchu.

Zapach drzewnego dymu uniósł się z kuźni, świecowni i piekarni. Z dołu doleciał huk kowalskiego młota i zapach sucharów, których zapas zabierał ze sobą każdy statek, wypływający w rejs. Rye uznał, że pora wracać.

Niechętnie dźwignął się na nogi i za żółtym labradorem zszedł po stromiźnie ku budzącym się do życia ulicom, na których co chwila otwierały się kolejne drzwi. Minął linownię, skąd dobiegał zgrzyt przesuwających się po szynach stalowych kół maszyny skręcającej pasma manili w włókna przyszłej okrętowej liny. W pracowni rzeźbiarza rozlegał się cichy stukot młotka bijącego w dłuto. Nieco dalej Rye skinął głową subiektowi, który właśnie wieszał w oknie sklepu tabliczkę z napisem: ŚWIECE Z OLBROTU *! – PACHNĄ NAJŁADNIEJ GDY SIĘ PALĄ I PO ZDMUCHNIĘCIU! TRWAŁOŚĆ DWUKROTNIE DŁUŻSZA NIŻ ŚWIEC ŁOJOWYCH!

Och, Nantucket… Czasami Rye czuł się tu jak w pułapce, ale kochał tę wyspę. Zapomniał już, jak piękny może być ów melanż dźwięków, woni i obrazów, symbolizujący ścisłe więzią łączące ze sobą wszystkie żywe istoty, które tu zamieszkiwały.

Rye kazał Łajbie zaczekać na ulicy i poszedł kupić pieczywo na śniadanie. Wyszedł z piekarni chrupiąc słodką bułeczkę. Drugą rzucił psu, trzecią zaś zabrał do domu dla Josiaha, który już wstał i trzymał w zębach fajkę, choć jeszcze nie zdążył jej zapalić.

Razem wzięli się do pracy. Mieli dziś złożyć trzydziestogalonową beczkę, której klepki na noc namoczyli w wodzie. Praca szła im zgodnie, bo humor Rye'a wyraźnie się poprawił. Było w nim ledwie skrywane podniecenie, którego Josiah nie potrafił pojąć – do chwili, gdy nieco później Rye wbiegł na górę i wrócił pogwizdując, w czystej koszuli i świeżo uczesany.

– Skoczę na targ po pomarańcze – oznajmił od niechcenia. – Dobrze ci robią, ojcze, po nich nie jesteś taki zrzędny. Przyniosę ci jeszcze.

– Przynieś – stary wyszczerzył zęby, nie wypuszczając fajki. Tego ranka Rye odwzajemnił uśmiech i tanecznym krokiem wyszedł na ulicę.

Oboje, on i Laura, czuli zawrót głowy, idąc przez plac targowy na spotkanie. Mimo że wcześniej byli przecież małżeństwem, znali się od najintymniejszej strony, teraz wrócili do swoich początków, jak gdyby znów mieli po kilkanaście lat. Z niepokojem wypatrywali się nawzajem, serca im biły, dłonie wilgotniały od potu.

Laura wyłowiła z tłumu jasną głowę Rye'a równie niezawodnie, jak ryba odcedza plankton z morskiej wody. Nadchodził, lawirując pomiędzy straganami, przekupniami i stertami towaru, ona zaś musiała siłą się powstrzymać, by nie pomachać lub wręcz nie wybiec mu na powitanie.

Rękawy koszuli Rye'a łopotały na wietrze, głowę miał odkrytą, a włosy wyraźnie ciemniejsze u nasady; podobnie brwi po kilku tygodniach spędzonych na lądzie nabrały innej barwy. Na jego ogorzałej twarzy malowało się oczekiwanie, które podobnie jak ona usiłował ukryć.

Serce Laury podskoczyło w piersi, na twarz wypełzł błogi uśmiech. Czuła się tak samo podniecona, jak wówczas, dawno temu, gdy uczyli się pierwszych miłosnych uniesień.

– Witaj – rzeki Rye jakby nigdy nic, jak gdyby nie był to najwspanialszy dzień w ich życiu.

– Witaj – odpowiedziała, przebierając palcami nasiona i udając zainteresowanie pasternakiem.

– Cieszę się, że znów cię widzę. Kocham cię – dodał w duchu. – Jesteś piękna.

– Ja również. Nie potrafię o tobie zapomnieć – pomyślała.

– Cześć, Rye – tę wymianę niedopowiedzeń przerwał głos Josha, który zadzierał ku nim głowę.

Mężczyzna przyklęknął, wyjmując zza pazuchy kandyzowaną łodyżkę sarsaparylli.

– Jak się masz, Joshua. Przyszedłeś znów posłuchać licytatora? Josh rozpromienił się, zerknął na cukierek i odparł służbiście:

– Tak jest!

– „Tak jest?” – roześmiał się mężczyzna. – Wczoraj mówiłeś „tak”.

– Ale wolę mówić po marynarsku. Rye, zadowolony, wręczył mu łakocia.

– Wobec tego zmykaj. Będę miał oko na twoją mamę. Josh natychmiast się ulotnił. Laura patrzyła na białą plamę szerokiego rękawa, rozpostartą na obcisłej granatowej nogawce.

Rye powoli podniósł się i stanął obok niej, obejmując ją wzrokiem. Dojrzał błysk radości, nim Laura skromnie spuściła oczy.

– Przyniosłem – rzekł cicho, kątem oka sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.

– O? – Laura zerknęła na niego i z powrotem szybko zajęła się nasionami. Nie powiedziała nic więcej, toteż Rye nie spieszył się, by jej wręczyć prezent.

– Masz dziś śliczny kapelusik.

– Dziękuję.

– I urocze loczki.

– Dziękuję.

– I najpiękniejsze usteczka w tym mieście.

– Bardzo mi miło. – Kącik ust Laury wygiął się w uśmiechu, a policzek spłonął rumieńcem.

– …które chętnie bym ucałował.

– Daj spokój! – Tym razem ona rozejrzała się w popłochu. Zaśmiał się i także zanurzył dłoń w korcu.

– Co mi przyniosłeś? – nie wytrzymała Laura.

Wytrząsnął bryklę z rękawa i wsunął jej do ręki pod osłoną nasion. Rumieniec Laury pociemniał, gdy chowała ją w rękawie. Z odczytaniem dedykacji musiała zaczekać do chwili, gdy będzie sama.

– Och, Rye, to brykla! – Powieki Laury zatrzepotały ze zmieszania.

– Będziesz ją nosić?

– To rzecz bardzo…

– Osobista – dokończył za nią.

– Tak. – Skromnie odwróciła wzrok.

– Można rzec: intymna.

– Owszem. – Laura zajęła się nasionami dyni, Rye zaś ciągnął:

– Tak jak moje myśli, kiedy ją robiłem… i teraz także. – Patrzył z góry na pochyloną twarzy Laury, żałując, że nie widzi wyrazu jej oczu.

– Cicho, Rye, ktoś cię usłyszy.

– Ano, możliwe, dlatego powiedz, czy będziesz ją nosić, bo inaczej zaraz oznajmię wszem i wobec, że pani Danielowa Morgan chowa coś w rękawie, i że jest to brykla do gorsetu wyrzeźbiona z kości wieloryba przez jej pierwszego męża.

Laura omal nie roześmiała się w głos. Z zalotnym uśmiechem podniosła na niego oczy, w których także migotał kpiarski ognik.

– A co na niej napisałeś?

– To, co chodziło mi po głowie od chwili, gdy statek wypłynął z portu.

– Czy będę się rumienić?

– Mam nadzieję.

Tak też było, kiedy w domu obejrzała bryklę. Odczytując czterowiersz na przemian to stawała w pąsach, to beształa się w duchu, niemniej zaszyła bryklę w odpowiednim miejscu i odtąd codziennie nosiła ją pod piersią, czując, jak słowa Rye'a parzą ją przez skórę. Teraz wiedziała, co zamierza Rye, i choć myśl ta wydała jej się nieprzyzwoita, nie mogła się od niej opędzić. Laura miała duży temperament, dotyk więc kościanej listwy sprzęgł się w jej wyobraźni z dotykiem dłoni Rye'a, bez ustanku wiodąc ją na pokuszenie.

– Noszę ją – oznajmiła bez tchu, kiedy następnym razem spotkali się przy straganie z rybami.

Rye domyślnie zerknął na jej stanik, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Gdzie? – zapytał.

Laura spuściła głowę i splotła dłonie na piersiach.

– Tu – szepnęła cichutko.

– Kiedy będę mógł ją… z ciebie zdjąć? Wbrew woli Laura znów oblała się pąsem.