Josh roześmiał się wesoło.

– Na to jestem jeszcze za mały, ale kiedy będę taki duży jak mój tatuś, zostanę wielorybnikiem.

Rye zerknął ukradkiem na Laurę.

– Wielorybnikom wcale nie jest tak wesoło na tych wielkich statkach, Josh – rzekł z powagą. – Przeważnie omija ich to, co najlepsze, bo przecież nigdy nie ma ich w domu. Może lepiej zostań rachmistrzem, jak twój… tato.

– W kantorze jest brzydko – skrzywił się Josh. – Ciemno i nie słychać morza. – Z typowo dziecięcą beztroską natychmiast przeskoczył na inny temat. – Mamusiu, chcę posłuchać licy… licytatora. Mogę? – spojrzał w górę, badawczo mrużąc oczy.

Laura wolałaby, żeby został przy niej, ale spostrzegła, że Rye patrzy tak samo błagalnie. Ostatecznie, wśród ludzi na targu nie mogło spotkać chłopca nic złego.

– Dobrze, idź, ale nie ruszaj się stamtąd, póki po ciebie nie przyjdę.

– Tak jest! – zawołał malec, naśladując okrzyk Rye'a, po czym puścił się biegiem ku niżej położonej części placu.

Rye odprowadził go wzrokiem.

– Udany chłopak – rzekł cicho.

– O, tak.

Byli teraz sami, lecz nagle zabrakło im odwagi, by na siebie spojrzeć albo coś powiedzieć. Laura szukała wymówki w pomarańczach – obracała je, wybierała, wkładała do siatki. Rye poszedł za jej przykładem. Ścisnął jedną, odłożył, wziął drugą, lecz w końcu jego dłoń znieruchomiała. Minęła długa chwila, nim Laura podniosła wzrok i przekonała się, że Rye patrzy na nią, napawa się jej widokiem, czego nie wypadało mu robić w obecności DeLaine i Josha.

Przyglądał się drobnym loczkom, wymykającym się spod rondka budki, leciutko rozchylonym wargom, ciemnym oczom, które także wpatrywały się w niego.

– Boże, jak mi cię brakowało – westchnął.

– Nie mów tak, Rye.

– To prawda.

– Ale lepiej jej nie poruszać.

– I tęsknić w milczeniu? Za tobą, za chłopcem…

Cierpiała nie mniej niż on. Czuła jego tęsknotę w każdym spojrzeniu, jakim obdarzył Josha, każdym słowie, które do niego wypowiedział, w złocistej pomarańczy, którą ręce ojca obrały dla syna.

– Rye, tak mi przykro…

– Chłopak marzy o tym, żeby powtórzyć mój błąd.

– Oj… Dan nim pokieruje.

– Wcale mnie to nie zachwyca.

– Rye, proszę cię, daj spokój. Tylko wszystko utrudniasz. Rye zerknął przelotnie na ceglany budynek po drugiej stronie placu. W nim teraz siedział za biurkiem Dan Morgan.

– Rozmawiałaś z nim? Powiedziałaś mu… zapytałaś…? Potrząsnęła głową i opuściła ją, czując jak łzy zacierają jej widok.

– Nie mogę. Nie w tej chwili. Dan nie przeżyje straty Josha.

– A ja? Josh jest moim synem. Pomyślałaś, co czuję?

– Bez przerwy myślę o tym, co czujesz, Rye. – Laura podniosła udręczone oczy i Rye ujrzał błyszczące w nich łzy. – Ale gdybyś widział ich razem…

– Widuję ich razem w każdym koszmarnym śnie. Tak, jak ujrzałem ich w dniu mego powrotu. Lauro, ja chcę być ojcem tego dziecka, chociaż spóźniłem się o cztery lata.

– Muszę już iść, Rye. Za długo tu stoimy. Dan na pewno się dowie.

– Czekaj! – pospiesznie złapał ją za rękaw. Zadygotała, więc prędko cofnął dłoń. – Czekaj – powtórzył ciszej. – Czy spotkasz się tu ze mną jutro rano? Chcę ci coś dać… coś, co dla ciebie zrobiłem.

– Nie mogę przyjmować od ciebie prezentów. Dan zażąda wyjaśnień.

– O tym się nie dowie. Proszę cię.

Na jego twarzy malował się ból. Laurze przemknęło przez myśl, że jeszcze trochę, a w końcu mu ulegnie. Odruchowo cofnęła się o krok. Nie znalazła jednak sił, by odmówić jego prośbie.

– Dobrze, tylko tym razem w innym miejscu. Rye omiótł wzrokiem zatłoczony plac.

– Zasiałaś ogród?

– Większość.

– Nie potrzeba ci już żadnych nasion?

– Owszem, pasternaku.

– Będę na ciebie czekał przy straganach z kwiatami. Mają tam i nasiona.

– Dobrze.

– Proszę, nie zawiedź mnie…

Laura przełknęła ślinę. Miała ochotę rzucić mu się na szyję i ucałować go tu, na oczach wszystkich.

– Nie, Rye, nie zawiodę cię, ale teraz muszę już iść. – Odwróciła się, tuląc w sercu rozkosz i poznawane od nowa bolesne wniebowzięcie pierwszych porywów serca. Sekretne schadzki, czułe słowa, gesty niedostrzegalne dla postronnych… Jakże często ważyli się na nie w przeszłości. Teraz były o wiele bardziej niebezpieczne, lecz mimo to kusiły, podniecały, napawały Laurę radością życia, jakiej nie zaznała, odkąd Rye Dalton odpłynął w siną dal.

Nim odeszła, dogonił ją jego głos:

– Weź ze sobą chłopca. Musi mnie lepiej poznać.

Nie odwracając się, skinęła głową i udała się w kierunku, skąd dochodziły wołania licytatora.

Josiah dostrzegł różnicę w nastroju Rye'a, gdy ten wszedł do warsztatu, żonglując pomarańczami, ale pozostawił ją bez komentarza.

– Masz, stary wilku morski – Rye z łobuzerską miną rzucił mu owoc. – Teraz możesz nie obawiać się szkorbutu. Chłopak już wrócił?

– Tak, i znów dał nogę. Chyba mnie wykorzystuje, bo na starość serce mi zmiękło, jak sam dobrze wiesz, i skutkiem tego muszę sam siedzieć w tej wilgotnej norze i tyrać jak osioł bez żadnej pomocy – zachichotał stary.

– Przytrzymaj go, kiedy wróci. Chcę, żeby mi coś załatwił. Nieco później tego samego dnia Josiah dyskretnie odwrócił wzrok, gdy jego syn wyjął z kieszeni pensa i rozkazał:

– Biegnij do apteki na Federal Street i kup za wszystko łodyżek sarsaparilli. Jedną możesz zjeść, ale nie połam po drodze reszty, powsinogo.

Obiecał Laurze, iż Dan nie dowie się o podarunku dla niej, ale nie wspominał, że chciałby także czymś uraczyć chłopca. Wiedział, że Dan błyskawicznie zostanie poinformowany o łakociach. Skoro nie mógł zmusić Laury, by zrobiła pierwszy krok ku separacji z Danem, może uda mu się sprowokować jej męża.

Tego wieczoru Rye otworzył swój marynarski kuferek. Wciąż miał przed oczami Laurę, stojącą wraz z synkiem w słońcu na tle jaskrawych owoców i drugiego wózka pełnego stokrotek, konwalii i tulipanów. Cóż za niespodziewany zbieg okoliczności! A przecież tak długo chodził po ulicach, wpatrując się w każdą mijaną twarz w nadziei, że ją ujrzy.

Ileż razy w ciągu ubiegłych pięciu lat wyobrażał ją sobie taką jak dziś – wielkie błyszczące oczy, delikatne, kusząco rozchylone wargi i ten wyraz twarzy, świadczący o jej wzajemności.

Obraz Laury nie odstępował go w pierwszych, wypełnionych tęsknotą dniach rejsu, kiedy gorzko wyrzucał sobie, że ją pozostawił. Towarzyszył mu podczas długich godzin, wypełnionych pluskiem morskich fal, które wspinały się na drewniane poszycie dziobu „Massachusets”, obmywając kolana galionowej rzeźby – jedynej kobiety na statku. To z myślą o Laurze cieszył się, gdy cielsko wieloryba przytroczono do burty; Rye ostrzył noże, a bosman wycinał wielkie kawały tłuszczu. Zapamiętany aromat jej skóry pomagał mu wytrzymać czopowanie beczek w duszącym odorze gnijącego tłuszczu, gdy w zamocowanym na pokładzie kotle wrzał i pryskał rozkładający się tran. Imię Laury stało się modlitwą na jego ustach w czasie straszliwego przejścia wokół Hornu, kiedy był niemal pewien, że nie uczyni jej bogatą mężatką, ale ubogą wdową.

Gdy półprzytomny miotał się w gorączce, Laura przychodziła do niego w majakach, dając mu siły do walki o życie.

Teraz, wyjmując ze skrzynki mały, płaski kawałek rzeźbionej wielorybiej kości, przypomniał sobie, jak wspomnienie żony prowadziło jego rękę, gdy próbował wypełnić czymś najtrudniejsze dni morskich rejsów – znane każdemu żeglarzowi dni ciszy morskiej, szarpiące nerwy wszystkich członków załogi od kapitana do ostatniego majtka.

Gdy kapryśny wiatr odmawia swego tchnienia, skazując statek na dryf po pustym bezlitosnym morzu, tęsknota za domem staje się nie do zniesienia. Zmarnowane dni przedłużają rejs nie przynosząc żadnych zysków, rodzą uczucie całkowitej bezsilności, aż w końcu napięte jak postronki nerwy zaczynają puszczać i na pokładzie dochodzi do coraz gwałtowniejszych starć.

Ludzie walczyli z nudą oddając się niewielu dostępnym rozrywkom, wśród nich rzeźbieniu w kości. Kiedy Rye po raz pierwszy wziął nóż do ręki, był niezręczny i niecierpliwy. Pierwsze zatem dzieła, toporne i nic nie warte, wyrzucił później bez żalu za burtę. Nie zniechęcał się jednak i z pomocą kolegów wkrótce wykonał wcale gładką szpilę do rozdzielania żył splatanej liny, a potem laskę. Następnie wziął się za rzeźbioną szkatułkę, a kiedy była już gotowa i wypolerowana do połysku, marynarze, którzy wiedzieli, że na brzegu pozostawił żonę, zaczęli go namawiać, żeby zrobił bryklę.

Była to długa na stopę kościana listewka grubości paznokcia, którą umieszczano w specjalnej kieszonce, biegnącej wzdłuż przodu stanika damskiej sukni – podobnie do listwy, usztywniającej żagiel. Podnosiła biust, była więc bardzo osobistą rzeczą. Ponadto miała przypominać kobiecie o wierności swemu żeglarzowi, dopóki ten nie powróci z rejsu.

Mimo licznych docinków, Rye solidnie przyłożył się do roboty i nigdy chyba spod ręki okrętowego majsterkowicza nie wyszedł przedmiot równie wypieszczony. Rye włożył weń bowiem całą swą tęsknotę i nadzieję na szczęśliwy powrót.

Polerował kość krzemianem węgla, aż stała się jedwabiście gładka jak pierś Laury. Wyrzeźbił na niej splecione dzikie róże z Nantucket, wśród których bawili się z Laurą jako dzieci. Po bokach dodał mewy i delikatne, karbowane serduszko. Potem przez długi czas deliberował nad tym, co napisać, wielokrotnie przepowiadał sobie w myśli i ulepszał krótki wierszyk, aż w końcu zdecydował się na jego ostateczny kształt.

Wyjmując teraz bryklę ze skrzyni, odczytał:

Póki na twej białej piersi Nie spoczną me usta Noś ten znak i o mnie myśl Nim z tęsknoty uschnę.

Kiedy rzeźbił te wersy, nie przypuszczał, że nabiorą tak dosłownego, symbolicznego wręcz znaczenia. Zastanawiał się, czy Laura wrzuci bryklę do komody, czy też będzie ją nosić przyciśniętą do piersi.

Pomyślał o promieniach słońca, rzucających żółty cień na twarz Laury i prześwietlających soczystą cząstkę pomarańczy, wkładanej przez nią do ust. Widział jej dłoń, zaciśniętą na rączce Josha, potem jednak rozluźniającą się z ufnością, gdy Rye kosztował pierwszych rozkoszy ojcostwa.