– Sam się przejdź. Dobrze ci zrobi, jak się trochę przewietrzysz – mruknął Rye.

Josiah wyjrzał na ulicę, obserwując ciągnące na targ niewiasty.

– Kolano mi nawala. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat dziś; może idzie na zmianę pogody.

Z tyłu rozległ się głośny trzask: Rye cisnął klepkę na podłogę. Josiah uśmiechnął się pod nosem.

– Jeżeli chcesz, żebym skoczył na targ, czemu nie powiesz tego wprost? – zapytał Rye, ledwie hamując złość.

Josiah uniósł brwi.

– Ociupinę drażliwy ostatnio się zrobiłeś, a może tylko tak mi się wydaje?

Rye miotał się po warsztacie bez słowa.

– Chyba prędzej ty powinieneś się przewietrzyć, nie ja – dodał ojciec.

– Idę już, idę! Gdy Rye wypadł na zewnątrz, Josiah pyknął fajkę i mruknął pod nosem:

– No, jeśli tak dalej pójdzie, chłopcze, to obaj się wściekniemy, ty i ja.

Gnając przez miasto w obcisłych ciemnych spodniach i luźnej białej płóciennej koszuli z szerokimi rękawami Rye prezentował się nader atrakcyjnie. Głębokie rozcięcie pod szyją pozwalało dojrzeć opaloną na brąz pierś, pokrytą szorstkim, złotawym włosem. Na szyi zawiązaną miał czerwoną chusteczkę. Przyjął ten zwyczaj na morzu i nie zarzucił go, bo chustka nieraz przydawała się, by otrzeć skronie, kiedy pocił się w warsztacie.

Dzień był pogodny, ciepły, przesycony jazgotem mew i zgrzytem kół przejeżdżających wozów. Rye przeciął zatłoczoną ulicę i wszedł na nowy, brukowany chodnik. Wiatr targał mu włosy i łopotał w szerokich rękawach koszuli, gdy wielkimi krokami maszerował w stronę targowiska.

Farmerzy sprzedawali tu świeże kwiaty i masło wprost z zaprzężonych w woły wozów na wielkich kołach. Rybacy handlowali świeżymi dorszami, śledziami i ostrygami, rzeźnicy zaś trzymali mięso w cieniu pod plandeką wozów, przykryte ciężkimi mokrymi płachtami. Z przeciwległego końca placu dobiegało nawoływanie licytatora, który zachęcał do zakupu mebli i innych artykułów domowego użytku.

Rye rozejrzał się po straganach. Bez trudu dostrzegł jaskrawe sterty cytryn, limonek i pomarańcz, zręcznie ułożonych w piramidy na wozach. Bił od nich kuszący zapach, wokół zaś panował duży ruch, bowiem owoce te dostępne były tylko sezonowo.

Długim susem przesadził rynsztok i stanął przy kramie. Kiedy wziął do ręki pomarańczę o błyszczącej skórce, ślinka sama napłynęła mu do ust. W duchu, acz niechętnie, przyznał ojcu rację – szkoda by było zmarnować taką okazję, a poza tym słoneczny rozgwar targowiska stanowił miłą odmianę po pracy w warsztacie. Leniwe pokrzykiwania woźniców mieszały się z przenikliwym głosem licytatora i melodyjnym szmerem sąsiedzkich uprzejmości. Pomiędzy te odgłosy wdzierał się skrzek mew, walczących o resztki ryby, okruchy chleba i wszelkie inne jadalne odpadki.

Rye ścisnął na próbę pomarańczę, wybrał następną i podniósł ją do nosa, z lubością wdychając dojrzały aromat. Skarcił się w duchu za brak cierpliwości; to nie wina ojca, że Rye znalazł się w tym diabelskim położeniu. W ciągu ubiegłych dwóch tygodni staruszek bez słowa znosił ataki jego złości, przerywane posępnym milczeniem. Rye uśmiechnął się ciepło. Wybrał dla ojca trzy śliczne pomarańcze, gdy ktoś obok niego rzekł:

– Cóż to, panie Dalton, robi pan zakupy?

– Panna Hussey! – obrócił się zaskoczony. – Dzień dobry! Uśmiechnęła się do niego zalotnie spod rondka lawendowej budki.

– Mój ojciec miewa zachcianki – wyjaśnił ze śmiechem – a dla niego wciąż jestem czeladnikiem w krótkich spodenkach.

– Ja z kolei robię sprawunki dla matki – DeLaine też się roześmiała i sama zaczęła przebierać pomarańcze.

– Prawdę mówiąc, sam chętnie ich skosztuję – Rye wykrzywił się łobuzersko i rzucił jej krótkie spojrzenie. – Tylko proszę nie mówić o tym memu ojcu, bo będzie mnie co dzień ganiał na targ jak kuchtę.

– Gdyby miał pan żonę, panie Dalton, nie musiałby pan biegać po zakupy.

– Mam żonę, panno Hussey, tyle że niewiele z niej pociechy – wypalił Rye, nim zdołał się powstrzymać, i natychmiast tego pożałował, widząc, jak na policzkach DeLaine Hussey wykwita krwisty rumieniec. Zmieszana, spuściła wzrok i pospiesznie zaczęła przerzucać owoce.

– Przepraszam, panno Hussey – rzekł, ujmując jej dłoń. – Pięć lat na morzu oduczyło mnie dobrych manier. Wprawiłem panią w zakłopotanie. Nie powinienem był tego mówić.

– Skoro to prawda… Całe miasto zastanawia się, co Laura z tym zrobi. Dziwne: żyje pod pańskim dachem z pana przyjacielem…

– DeLaine urwała nagle, bowiem z drugiej strony wózka wyłoniła się cicho kobieta z małym chłopcem.

Rye spostrzegł Laurę o sekundę za późno i natychmiast cofnął dłoń. W porównaniu z przesadnie wystrojoną panną Hussey Laura wydała mu się ucieleśnieniem kobiecej prostoty. Jej twarz ocieniał twarzowy żółty kapelusik, ozdobiony żółtą kokardą tuż nad lewym uchem. Wcięta w pasie suknia spływała luźno do ziemi i Rye od razu zaczął się zastanawiać, czy dziś też ma na sobie gorset – przy jej figurze trudno było zgadnąć na pierwszy rzut oka.

Rye nagle przypomniał sobie o rozmówczyni i odstąpił krok w bok, jak gdyby chciał ją przedstawić, lecz nim zdążył otworzyć usta, Laura uśmiechnęła się i wycedziła:

– Ach, dzień dobry, droga panno Hussey. Jak to miło, że się spotykamy.

Wyraz jej twarzy świadczył o czymś wręcz przeciwnym.

– – Witam – odrzekła krótko DeLaine Hussey z kwaśną miną.

– Witaj, Rye – Laura zwróciła się do niego, mając nadzieję, że nikt – zwłaszcza ta Hussey – nie zauważy, jak krew szybciej krąży jej w żyłach na widok tego przystojniaka, którego najchętniej schrupałaby na miejscu, pogryzając cząstką pomarańczy. Słońce odbijało się w jego oczach jak w wodzie i zaglądało w rozcięcie koszuli, odsłaniające ogorzałą pierś.

– Jak się masz, Lauro – wykrztusił. Na widok kobiety, której obraz prześladował go w dzień i w nocy, zapomniał zarówno o owocach, jak i o DeLaine Hussey.

Laura nagle przestała się uśmiechać. Ścisnęła Josha za rękę tak mocno, że chłopiec pisnął żałośnie i oswobodził dłoń.

Rye, który dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności malca, uśmiechnął się przyjaźnie.

– Jak się masz, Josh?

– To ty jesteś tym panem, co ma takie śmieszne imię?

– A pamiętasz jakie?

– Rye.

– Zgadza się. Następnym razem chyba zawołasz do mnie już z daleka?

Laura nie mogła się oprzeć, by nie spytać słodziutko:

– Wybraliście się razem na zakupy?

Rye spąsowiał, co na szczęście ledwie dało się zauważyć na jego opalonej twarzy o barwie starego miedziaka. Przed wypłynięciem w rejs nigdy nie był aż tak smagły.

– Nie… to znaczy, właściwie tak. Josiah wysłał mnie po pomarańcze.

– A mnie matka – dodała DeLaine, składając buzię w ciup.

– My też kupimy pomarańcze dla tatusia – pisnął Josh, nieświadom sytuacji.

Rye sposępniał i zerknął na Laurę. DeLaine Hussey zauważyła to, lecz nadal uparcie trwała przy jego boku.

– Cóż… poczęstujmy się więc. Ja funduję – Rye chwycił się pierwszego pretekstu, żeby rozluźnić atmosferę.

– Mniam! Uwielbiam pomarańcze! – rozpromienił się Josh.

– Którą szanowny pan sobie życzy? – zapalił się Rye. Razem zaczęli przeglądać owoce, jak gdyby ich wybór miał zasadnicze znaczenie. Nagle stał się on symbolem wszystkich radości ojcostwa, które Rye utracił. Laura nie miała serca interweniować. Oczy Rye'a zaiskrzyły się z uciechy, gdy Josh wreszcie wybrał pomarańczę i energicznie umieścił ją w jego dłoni z okrzykiem: „Ta!”, jak gdyby rozwiązał niezmiernie trudny problem.

DeLaine Hussey, czując się zbyteczna w obliczu tej rodzinnej sielanki, pożegnała się wylewnie z Ryem, Laurze zaś skinęła głową tak krótko, że aż nieuprzejmie.

– Zastanawiałem się, kiedy cię znów zobaczę – rzekł cicho Rye, obierając ze skórki pomarańczę dla syna. Zajęte ręce pomogły mu zwalczyć chęć, by porwać ją w ramiona.

– Codziennie rano przychodzę na targ – odparła.

– Codziennie? – powtórzył, klnąc się w duchu za to, że zmarnował tyle cennych okazji.

– Hej, Rye, pospiesz się! – zawołał Josh widząc, iż tempo obierania pomarańczy znacznie spadło, gdy Rye i Laura utonęli nawzajem w swoich oczach.

– Tak jest! – odkrzyknął po marynarsku Rye, z trudem odrywając wzrok od żony, i wręczył chłopcu połówkę owocu.

Laura obserwowała jego dłonie, dzielące pozostałą połowę na cząstki tak umiejętnie, że nie wyciekła z nich ani kropla soku. Zawsze miał bardzo zręczne ręce – przemknęło jej przez myśl.

W tej właśnie chwili Rye podsunął jej cząstkę pomarańczy. Spłoszona podniosła wzrok. To nic – uspokajała się w duchu – to zwykły gest. Dlaczego więc jakiś niewidzialny tam – tam bębnił jej w żyłach, nadając wiadomość przeznaczoną tylko dla jej serca?

Nie spuszczając z niej wzroku, Rye uniósł fragment owocu do ust. Jego wargi rozchyliły się powoli, białe zęby zacisnęły się i w powietrze trysnął deszcz mikroskopijnych kropel.

Laura jak zahipnotyzowana poszła za jego przykładem. Każdym zmysłem czuła bliskość Rye'a. Nawet pomarańcza miała smak wspomnień.

Rye nagle parsknął śmiechem, niwecząc czar. Zdjął z szyi czerwoną chustkę i otarł podbródek, po czym podał ją Laurze.

Chustka miała zapach cedru, zapach Rye'a. On tymczasem obierał następną pomarańczę dla Josha, który był zbyt zajęty, by zauważyć wymianę spojrzeń pomiędzy mamą a wysokim bednarzem.

– A więc bywacie na rynku codziennie? – spytał Rye.

– Prawie codziennie. Przychodzimy z Joshem po mleko.

– I ja je niosę – wtrącił chłopczyk z dumą, ocierając wierzchem dłoni lepkie usta.

Serce Rye'a nabrzmiało słodyczą. Bardzo pragnął być dobrym ojcem, a nie wiedział nawet, czy dla czterolatka to sztuka donieść cało do domu bańkę mleka. Słuchając Josha, uczył się od niego.

– Coś takiego! – wykrzyknął i pochylił się, by pomacać chłopięcy biceps. – No tak, to jasne. Masz w tej rączynie całkiem niezłe mięśnie. Pewnie ciągnąłeś sieci z rybakami.