Nim wyszli od Morganów, Laura miała wrażenie, że pęknie ze zniecierpliwienia. Rye jednak był tak spokojny, jak gdyby minione dwie godziny – ba! cały tydzień! – niewiele go obeszły. Potem wszakże zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie uczynił: wziął od niej worek i zarzucił go sobie na ramię, puszczając mimo uszu jej okrzyki, że przecież da sobie radę. Nasiąknięte wodą drewno było potwornie ciężkie i w gruncie rzeczy rycerski gest Rye'a sprawił Laurze ogromną przyjemność. Gdy doszli do warsztatu, mimo ciężkiego brzemienia otworzył przed nią drzwi. Tuż za progiem rzucił sakwy na ziemię.

– Rye, czy to ty? – dobiegł ich głos z góry. Rye ostrzegawczo położył palec na ustach, głośno zaś odpowiedział:

– To ja, mamo. Przyniosłem trochę drewna. Zaraz rozpalę ogień i rozłożę je dokoła, żeby wyschło.

Była niedziela i znajdujący się na parterze warsztat ział pustką. Ciężkie, pędzone wiatrem chmury sprawiały, że było tu ciemno i zacisznie. Stojąc naprzeciw siebie, słyszeli kroki rodziców Rye'a, poruszających się nad ich głowami. Rye przyciągnął obie sakwy do kominka i rozpalił ogień. Kiedy suche polana zaczęły trzaskać, metodycznie porozkładał na glinianej polepie wyciągnięte z worków mokre drewno. Puste worki rozłożył na stole narzędziowym pod przeciwległą ścianą. Powróciwszy do Laury, bez słowa sięgnął po jej sztormiak, ona zaś również milcząc zsunęła go z ramion. Rye ustawił przy ogniu długi bednarski zydel. Miał on ponad cztery stopy długości; jeden koniec, rozszerzony, tworzył siedzenie, drugi wznosił się łukowato, tworząc drewniany zacisk do osadzania klepek. Rye siadł na nim okrakiem i zapraszająco wyciągnął do niej rękę. Spojrzenie Laury mimowolnie powędrowało w kierunku jego rozstawionych ud. Oblała się krwistym rumieńcem i pospiesznie usiadła prostopadle do niego, dotykając kolanem jego nogi. Rye powiódł czubkami palców po jej twarzy, jak gdyby badał ją wpierw uważnie, zanim ucałował najpierw jedną powiekę, potem drugą.

– Brakowało mi ciebie – szepnął tak cicho, iż mogło się wydawać, że to tylko syk ognia.

– Ja też tęskniłam – Laura wtuliła się w jego grubą kurtkę.

– Nie mówiłaś Danowi, prawda? Potrząsnęła przecząco głową.

– Kiedy zobaczyłem was razem, poczułem… – urwał. Przez jego twarz przemknął cień.

Laura położyła mu dłoń na piersi. Czuła, jak mocno bije jego serce.

– Co poczułeś?

– Zazdrość – przyznał. – Po raz pierwszy w życiu.

– Głuptasie – szepnęła, całując go w brodę. – O Dana nigdy nie musisz być zazdrosny.

Zaczęli się całować, lecz naraz odskoczyli od siebie, gdy drewniany strop zaskrzypiał głośno. Wstrzymali oddech, wpatrując się w ciemny, belkowany sufit, lecz nastała cisza. Ogień buzował już mocno i Laura dziwiła się, czemu Rye się nie rozbiera. Zrozumiała, gdy powiódł jej dłoń w to ciepłe miejsce pomiędzy udami, bezpiecznie zasłonięte połą kurtki na wypadek, gdyby ktoś ich zaskoczył.

– Lauro… – szepnął błagalnie. – Czy mogę cię tam dotknąć?

– Nie tutaj, Rye. Mogliby nas złapać.

– Na pewno nie. Nie wiedzą, że tu jesteś.

Przycisnął ją do siebie i natychmiast poczuła naglącą pokusę.

– A jeśli tu zejdą?

– Usłyszymy ich. Będziesz udawać, że grzejesz się przy ogniu.

– Rye obrócił ją tyłem do siebie. – Przełóż nogę przez ławkę.

– polecił.

Jego dłoń wśliznęła się pod jej spódnicę, szybko uporała się z pantalonami i odnalazła jej ciepłą kobiecość. Druga tymczasem pieściła jej pierś. Gdy jednak dotknął wrażliwego miejsca, podskoczyła, wciągając ze świstem oddech.

– Nie wyrywaj się.

– Nic na to nie poradzę.

– Cicho… Charles wyjaśnił mi, jak mógłbym cię zadowolić, ale jeśli chcesz, żebym spróbował, musisz siedzieć spokojnie.

– Co takiego?

– Ciii… – uciszył ją. Oparła się o niego, tym razem nieco zesztywniała z napięcia. – Nie hałasuj, kochanie – mruknął jej do ucha. – Charles mówił, że na pewno ci się to spodoba.

– Nie… Rye, przestań… proszę… nie… rób… tego… Protesty ucichły. Oparła z powrotem głowę o jego ramię, jak gdyby odebrał jej zarówno głos, jak i wolę. Piersi Laury rytmicznie wznosiły się i opadały, jakby pieszczota rzuciła na nią czar. Po paru minutach wstrząsnęły nią rytmiczne skurcze, podobnie jak ongiś ciałem Rye'a. Począwszy od palców u nóg, stopniowo obejmował ją płomień, a w chwilę później z ust wydarł się spazmatyczny jęk. Rye wolną ręką zakrył jej usta. W ekstazie wbiła mu palce w kolano.

Próbowała wymówić jego imię, lecz krępował ją, więził w świecie tak magicznym, że drżała z rozkoszy. Napięcie rosło, aż osiągnęło szczyt; potem nagle opadło.

Dotarł do niej tępy ból i uświadomiła sobie, że Rye zacisnął zęby na jej ramieniu. W rękach i nogach czuła bezwład, bała się, że lada moment zemdleje.

– Rye… – zaczęła, lecz najpierw musiała odsunąć jego dłoń.

– Rye… – powtórzyła szeptem – och, Rye, coś ty mi zrobił?

– Charles mówi… – głos mu zadrżał. Odchrząknął i podjął:

– Charles mówi, że to właśnie się robi, jeśli się nie chce mieć dzieci. Podobało ci się?

– Z początku nie, ale potem… – złożyła pocałunek na jego twardej dłoni. – Och, potem… – urwała, nie znajdując słów.

– Jak było?

– Jak gdybym równocześnie była w niebie i w piekle… – wspomnienie piekła otrzeźwiło ją i usiadła. – To na pewno straszny grzech – podjęła żałośnie. – Jak to nazywają?… Grzech cielesny, prawda? Nie wiedziałam, co to znaczy, zanim…

– Lauro… – Rye ujął jej twarz w dłonie – musimy poczekać trzy lata, zanim będziemy się mogli pobrać.

Jej piwne oczy, pełne nowej wiedzy podniosły się na niego.

– Tak, wiem. Wiedziała również, że nakazy moralności nie zdołają ich zawrócić z drogi do tego nowego nieba – piekła; drogi, którą razem odkryli. Kiedyś zostaną mężem i żoną, jak w czasach dziecięcych zabaw, gdy Rye udawał, że rusza na połów i całował ją na pożegnanie. Z tą różnicą, że teraz nie będzie pożegnań, będą razem rano, wieczorem i w nocy.

O tym marzyli owej szalonej, dzikiej, cudownej wiosny, niezliczoną ilość razy dając sobie rozkosz, lecz nie dopełniając miłosnego aktu. W stodole, w łodzi, w zarośniętym bluszczem gaju, w cieniu nabrzeżnych drzew, które stały się świadkami ich nowej zabawy.

Korzystali z każdej okazji, by być sami. Płoszyli stada pasących się owiec, biegnąc ze śmiechem przez trawiaste wzgórza – dzieci natury uczące się miłości z każdym mijającym dniem, nienasycone, spragnione siebie.

ROZDZIAŁ 7

Te same wspomnienia prześladowały Rye'a Daltona w warsztacie bednarskim przy Water Street. Po spotkaniu w sadzie rzucił się w wir pracy, zmuszając się do harówki ponad siły. Minęły dwa tygodnie, potem trzy, a od Laury wciąż nie było wieści.

Jednakże nawet wtedy, kiedy ciągnął strug, widział ją tuż przy sobie. Odnajdywał jej rysy w słojach drewna, a wodząc palcami wzdłuż krzywizny beczki wyobrażał sobie kształt jej piersi. Ściągając razem klepki pętlicą ze sznura, myślał o kibici, ściskanej codziennie sznurówkami gorsetu… Co gorsza, wiedział, że to Dan ją sznuruje.

Opanowywał się dotąd na tyle, by nie cisnąć narzędzi, nie wtargnąć znienacka do domu na wzgórzu i nie upomnieć się o nią. Prosiła o zwłokę i choć często zastanawiał się, jak długo jeszcze, miał zamiar spełnić życzenie w nadziei, że wpłynie to na jej decyzję.

Pocieszenie niosła mu świadomość, że wrócił do domu, w którym się wychował. Wraz z ojcem w pocie czoła pochylał się nad pracą, wdychając aromat wonnego drewna.

W chłodne dni na kominku zawsze buzował ogień, nigdy bowiem nie brakło wiórów i kawałków drewna, aby go podsycić. Ukończywszy cedrowy skopek, Josiah zgarniał na bok strużyny i po troszeczce dodawał je do ognia – ot, tyle tylko, by ich aromat stale unosił się w powietrzu jak kadzidło, mieszając się z tytoniowym dymem jego fajki.

Przy ładnej pogodzie wrota warsztatu otwierało się na oścież i do środka wpadał zapach bzów. Ulica zawsze pełna była ludzi, wielu zaglądało do nich na pogawędkę lub by przywitać się z Ryem. Wszyscy orientowali się w jego dziwacznym położeniu, nikt jednak nie poruszał drażliwego tematu w rozmowie. Mieszkańcy Nantucket cierpliwie czekali, co z tego wyniknie.

Stary Dalton również nie zadawał pytań, choć był dość spostrzegawczy, by zauważyć rosnące zdenerwowanie syna, jego roztargnienie i nadmierną drażliwość. Cierpliwość nie należała do cnót Rye'a i Josiah zastanawiał się skrycie, kiedy dojdzie do nieuniknionego wybuchu.

Pewnego ciepłego, bezchmurnego dnia na początku czerwca stary bednarz zrobił sobie przed południem krótką przerwę w pracy. Z fajką w zębach podszedł do otwartych drzwi, żeby rozprostować grzbiet.

– Chłopak chyba sam kuje te obręcze – mruknął sarkastycznie. Mówił o swym bratanku, Chadzie Daltonie, który terminował u niego w warsztacie, a który tegoż ranka został wysłany do kuźni po dwie zamówione obręcze do beczek. Odkąd Rye wrócił, chłopak częściej wypuszczał się na miasto, korzystając z dobrego humoru Josiaha.

Rye nie podniósł głowy, co zresztą nie zaskoczyło ojca. Frezował właśnie klepkę, ciągnąc ją wzdłuż zamocowanego na stałe ostrza. Trzeba było dobrego oka, pewnej ręki i wprawy, żeby naciąć każdy brzeg identycznie. Josiah tedy nie zdziwił się, że syn nań nie patrzy. Zmartwiło go raczej to, że zdawał się nie słyszeć.

– Mówiłem, że Chad długo nie wraca z kuźni! – spróbował jeszcze raz, podnosząc głos.

Tym razem Rye przerwał pracę i zerknął na niego, marszcząc brwi:

– Słyszę cię, ojcze. Czyżbyś na stare lata zaczynał głuchnąć?

– Uszy mam w porządku. Po prostu nie lubię mówić sam do siebie.

– Pewnie znalazł sobie jakiś patyk i toczy obręcze po całym mieście. Zapomniałeś, jaka to przednia zabawa? – Rye nachylił się nad stołem.

– Miałem zamiar wysłać go na targ po pomarańcze. Przyszedł transport z Sycylii. Do wieczora zgniją w tym słońcu.

Nawoływania przekupniów z targowiska przy rynku dolatywały aż do drzwi warsztatu.