– Lauro, nie bój się.

Ona jednak się bała. Miała już pojęcie o tym, co może z nią robić Rye, żadnego wszakże o roli kobiety. Pocałował ją w ucho; zacisnęła oczy i przygryzła dolną wargę. Przecież pytał Charlesa, czyż nie? Charles na pewno wie. Zdawała sobie sprawę, że chłopcy zbudowani są inaczej niż dziewczęta, ale nigdy dotąd nie zadała sobie pytania, dlaczego tak jest. Co się stanie, jeżeli dotknie go właśnie tam? Czy on też zwilgotnieje? I co potem? A w ogóle jak ma go dotykać?

Wstrzymała oddech i trwożnie przesunęła mokrą od potu dłoń na jego biodro. Rye pocałował ją zachęcająco i zepchnął jej rękę niżej, aż oparła się o guziki rozporka. Biodra Rye'a zakolebały się w przód i w tył, Laura zaś potarła lekko wierzchem dłoni, nie czując nic ponad fakturę wełny i chłód mosiężnych guzików.

Bez ostrzeżenia Rye złapał ją za rękę i odwrócił jej dłoń, przyciskając mocno. W głowie Laury zawirował rój gorączkowych pytań. Dlaczego nie był zbudowany tak, jak wyobrażała sobie mężczyzn? Cóż to za dziwna narośl, o wiele większa – czuła to nawet poprzez grubą wełnę – niż to, co udało jej się zauważyć, gdy wstydliwie zerkała na nagie niemowlęta?

Czuła żar jego ciała, bijący przez spodnie. Odwrócił się na wznak i rozłożył nogi, wciąż prowadząc jej dłoń wzdłuż tajemniczej narośli. Jej palce nabrały wreszcie śmiałości. Policzyła guziki. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – narośl kończyła się przy piątym.

Rye zwrócił ku niej głowę i otworzył oczy. Miały wyraz, jakiego nigdy przedtem w nich nie widziała. Siedziała teraz nad nim, ciężko oddychając drżącymi ustami. Puścił jej rękę i lekko uniósł biodra. Dopiero, gdy się upewnił, że Laura nie ma zamiaru się wycofać, zamknął ponownie oczy.

Patrzyła w dół na swoją dłoń. Mosiężne guziki rozgrzały się od tarcia. Pierś Rye'a unosiła się i opadała spazmatycznie, jak po wyczerpujących zawodach pływackich.

– Lauro? – Gardłowy szept przywrócił ją do rzeczywistości. – Całuj mnie…

Pochyliła się nad nim, a gdy ich języki, gorące i wilgotne, zetknęły się, Rye zaczął się kołysać jeszcze mocniej. Znów ujął jej dłoń i powiódł w stronę paska. Odgadła, czego od niej chce, i zaczęła się wyrywać, ale Rye drugą ręką złapał ją za szyję.

Potrząsnęła głową, żeby uwolnić usta.

– Rye, nie rób tego!

– Ja też cię tam dotknąłem. Myślisz, że się nie bałem? – W jego oczach nagle błysnął gniew.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Bo… po prostu nie mogę, i już. Oparł się na łokciu i uniósł ku niej głowę.

– Daj spokój, nie bój się – przemówił zachęcająco. – Obiecuję ci, że nic złego się nie stanie. Nie chcesz się dowiedzieć, co czuję?

Oczywiście, że chciała. Co innego jednak pozwolić komuś się pieścić, a całkiem co innego być stroną aktywną. Rye sam zaczął odpinać guziki, cały czas czule całując ją w usta, jakby chciał ją upewnić, że wszystko jest w porządku. Kiedy wyciągnął koszulę ze spodni, zniknęła ostatnia zapora. Wepchnął jej dłoń głębiej, gdzie natknęła się na coś strasznie gorącego. Chciała wyrwać rękę, ale nie ustąpił. Zmusił ją, żeby objęła to długie, gładkie coś – gładsze i gorętsze niż wnętrze jego ust, które znała teraz nie gorzej od własnych. Rye trzymał jej dłoń w żelaznym uścisku; suwał nią w górę i w dół.

Pójdę do piekła! – myślała z rozpaczą.. – Teraz już na pewno pójdę do piekła! Ale było już jej wszystko jedno. Czubkami palców badała delikatnie męski organ. Rye odprężył się, przy każdym pociągnięciu wydawał z siebie cichy, gardłowy jęk.

Po dłuższej chwili Laura odważyła się spojrzeć na to, co trzymała w dłoni. Było czerwone; poczuła, że sama oblewa się takim samym pąsem i natychmiast odwróciła wzrok. Rye zaczął dygotać, co jeszcze bardziej przestraszyło Laurę. Ale właśnie, gdy miała się wycofać, przytrzymał ją i w chwilę później mokra, ciepła struga spłynęła obficie między jej palcami.

– Rye, przestań! – krzyknęła zdławionym ze strachu głosem. – Coś się stało. Chyba krew ci cieknie!

Bała się spojrzeć w dół. To na pewno krew, cóżby innego? Zaczęła płakać.

Rye nachylił się i cmoknął ją w policzek.

– Sza, Lauro… Ty płaczesz?

– O Jezu… Chyba cię skaleczyłam…

– To nie krew, Lauro. Spójrz.

Laura jednak była przekonana, że gdy to uczyni, ujrzy swą dłoń splamioną szkarłatną krwią Rye'a. Jego błękitne, utkwione w niej oczy zdawały się tak pewne swego, lecz jej głos zadrżał, a po policzku potoczyła się łza.

– Mówiłam ci, że nie chcę, a teraz… teraz stało się coś strasznego…

To niewiarygodne, lecz Rye się uśmiechnął. Laura zadygotała na myśl, że potrafi się uśmiechać w takiej chwili.

– Powiedziałem, żebyś sama spojrzała, skoro mi nie wierzysz. W końcu zmusiła się do tego. Było białe. Białe i śliskie, zostawiło na brezencie ciemną, mokrą plamę. Zerknęła na Rye'a.

– Co… co to jest?

– Z tego biorą się dzieci.

– Dzieci! Rye'u Daltonie, jak śmiałeś mnie tym zbrukać, skoro wiedziałeś! – Odruchowo zerwała się, szukając czegokolwiek, czym mogłaby oczyścić dłoń, zanim będzie za późno. W końcu wytarła ją w halkę.

– Zapnij spodnie i nie waż się więcej tego robić. Gdybym zaszła w ciążę, moja mama chyba by mnie zabiła! – Pogardliwie odwróciła się od niego tyłem, zapinając bluzkę. Kiedy doprowadziła odzież do porządku, uklękła splótłszy ręce na podołku, przerażona myślą o tym, co jej zrobił.

Rye na kolanach przysunął się do niej:

– Lauro, czy naprawdę nigdy nie słyszałaś, w jaki sposób kobiety zachodzą w ciążę?

Broda Laury zatrzęsła się znowu, a łzy popłynęły świeżą falą.

– Nie… Dopiero dziś… – Rozgoryczona tym, że naraził ją tak bezmyślnie, wybuchnęła gniewem: – Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, zanim… zanim to się stało?

– Lauro, przysięgam ci, że nie zajdziesz w ciążę. To niemożliwe.

– Ale… ale…

– To coś musi znaleźć się w tobie, żeby uczynić cię brzemienną, a ja przecież nie byłem w tobie, prawda?

– We mnie? – spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.

– Nigdy nie widziałaś, jak robią to zwierzęta?

– Zwierzęta?

– Psy… albo nawet kury.

Oszołomiony wyraz twarzy Laury starczył za odpowiedź.

– Co robią? – spytała. Żadne zwierzę nie byłoby zdolne do tego, co przed chwilą połączyło ją i Rye'a!

Klęczeli naprzeciw siebie, a ich kolana nieomal się stykały. Zapadł zmrok, tylko blade zarysy twarzy majaczyły w starej, pełnej kurzu szopie. Na obliczu Rye'a malowała się głęboka czułość.

Sięgnął po jej rękę i położył ją na swoim członku.

– Ta część mnie musi wejść w tę część ciebie – przycisnął swoją dłoń do jej łona. – Dopiero wtedy ma się dzieci.

Laura otworzyła usta i z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. Czy to możliwe, by Rye się nie mylił? Policzki jej płonęły; na wszelki wypadek cofnęła rękę.

– To, co stało się w twojej dłoni, Lauro, musiałoby zajść wewnątrz twego ciała. W ten sposób mężczyzna daje kobiecie dziecko.

– Ujął ją pod brodę, ale Laura była zbyt zawstydzona, by na niego spojrzeć. – Obiecuję – dodał z naciskiem – że nigdy ci tego nie zrobię, zanim się nie pobierzemy.

Teraz Laura szybko podniosła wzrok. Jej serce waliło jak oszalałe, a fala ulgi rozlewała się po żyłach.

– Pobierzemy się?

– Nie sądzisz, że powinniśmy wziąć ślub, zważywszy… no, co między nami zaszło?

– Ślub? – jej zdumienie zdawało się nie mieć granic. – Naprawdę chcesz się ze mną ożenić?

Na jego twarzy męska duma zmagała się z radością, aż w końcu wykwitł na niej uśmiech.

– No, cóż, jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym się ożenić z kimś innym.

– Och, Rye! – Laura zawisła mu na szyi. Dotychczas nie przyszło jej nawet do głowy, jak strasznie byłoby nie wyjść za Rye'a Daltona po tym, co zrobili. – Ja też nie mogłabym zostać żoną innego – powiedziała. Przytulił ją i przez chwilę kołysali się razem w tył i w przód. Twarz Laury spoczywała bezpiecznie wtulona w zagłębienie jego obojczyka.

– Jak myślisz, czy w tej sytuacji mamy prawo… no wiesz?

– usłyszał jej stłumione pytanie.

– Dotykać się i tak dalej?

– Mhm…

– Wątpię, by małżonkowie szli do piekła za to, że się dotykają.

Westchnęła z ulgą, po czym odsunęła się i zajrzała mu radośnie w oczy.

– Rye, powiedzmy o tym Danowi!

– O czym?

– Że mamy zamiar się pobrać. Rye miał sceptyczną minę.

– Jeszcze nie teraz. Musimy zaczekać, aż ukończę termin. Jako majster bednarski, będę cię mógł wprowadzić do własnego domu. Do tego czasu Dan nie musi o tym wiedzieć.

Laura przysiadła na piętach, lekko rozczarowana.

– Cóż… skoro uważasz, że tak będzie lepiej…

Trudno jej było jednak powstrzymać się od wypaplania wszystkiego Danowi przy najbliższej okazji. Chciała się z nim podzielić swą radością – w końcu nigdy niczego przed sobą nie kryli.

Było to tydzień później. Po silnym sztormie Laura i Dan poszli razem na brzeg szukać wyrzuconego drewna, stanowiącego tu, na Nantucket, gdzie nigdy nie było go pod dostatkiem, cenne dobro. Południowe wybrzeże wyspy przyjęło na siebie najgorszą nawałnicę i tu właśnie najbardziej opłacało się szukać. Posuwali się na wschód, gdy spotkali Rye'a. Stał około dwudziestu jardów dalej, na kamienistej, zaśmieconej wodorostami plaży, usianej pozostawionymi przez przypływ kałużami, w których uwięzły drobne ryby. Burza przeszła, ale niebo wciąż było pochmurne; niskie, ciemnoszare obłoki zaciskały się wokół wyspy, oddzielając ją od reszty świata.

Rye miał na sobie ciepłą filcową kurtkę z podniesionym kołnierzem. Wiatr targał jego płowymi włosami. Laura, w żółtym sztormiaku i czerwonej chusteczce, uniosła rękę, żeby mu pomachać.

Dalej szli już we trójkę, taszcząc ciężkie jutowe worki. Było to jej pierwsze spotkanie z Ryem po owym wieczorze w szopie i Laura natychmiast poczuła dziwaczną sensację w podbrzuszu, zaraz też zaczęła się zastanawiać, jak mogliby się pozbyć Dana. Ponieważ zwierzył się, że jego matka upiekła właśnie piernik, w drodze powrotnej wstąpili najpierw do niego.