– Proszę – szepnęła.

Gdy poczuła, że ból zaczyna powoli ustępować, usłyszała głos radiooperatora wzywającego Roda. W chwilę później Rod wyjechał karetką pogotowia.

– Co się stało? – spytała salowej, która weszła właśnie do pokoju, roznosząc chorym kawę i herbatę.

– Mąż pani Short dostał chyba ataku serca. Oni mieszkają jakieś trzydzieści kilometrów stąd na zachód. Powiedziała, że zaraz go przywiezie, ale doktor Daniels wziął karetkę i pojechał im naprzeciw, bo nie wygląda to najlepiej. No i prosił, żeby nikt nie ważył się chorować, dopóki on nie wróci – dodała z uśmiechem.

Co za pokrzepiająca wiadomość, pomyślała Cari z ironią. Najwyraźniej dwóch lekarzy zupełnie tu nie wystarcza. A gdyby tak jeszcze Blair albo Rod chcieli mieć wolne?

Trudno sobie wyobrazić gorszą sytuację, a jednak… Cari skończyła właśnie pić kawę i odpoczywała zadowolona, że ból już prawie ustał, gdy ciszę rozdarł odgłos pędzącego samochodu. Przez chwilę sądziła, że to wraca karetka, ale uznała zaraz, że to niemożliwe. Rod wyjechał przecież zaledwie przed kwadransem.

Usłyszała pisk opon, zgrzyt hamulców i odgłos szybkich kroków, a zaraz potem głos Maggie, jakby odchodzącej od zmysłów z rozpaczy. Cari zmieniła pozycję, próbując zobaczyć przez szybę, co się dzieje w pokoju pielęgniarek. Nikogo tam jednak nie było. Wytężyła słuch. Spośród okrzyków przerażenia dorosłych przebijał wyraźnie szorstki, wysoki świst dziecka, próbującego rozpaczliwie złapać oddech.

To pewnie krup, pomyślała. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze, dziecko niesiono najwyraźniej do sali gdzieś obok i Cari zamarła. Słyszała już kiedyś podobny oddech. To nie jest krup… Oddech zdawał się słabnąć…

Nagle uświadomiła sobie, że w szpitalu nie ma lekarza. Odrzuciła koc na bok. Dziecko musiało coś połknąć, a może to zapalenie nagłośni? Wahała się chwilę. Przecież już nie pracuje jako lekarz, nie może więc…

Rozpaczliwy płacz Maggie zagłuszył wszystko. Nie ma się nad czym zastanawiać! Beze mnie dziecko umrze! Cari usiadła z trudem, a potem opuściła nogi na ziemię i przysunęła do siebie balkonik. Udało jej się podnieść. Znowu, tak jak przy pierwszej próbie, przeszył ją ból promieniujący od miednicy. Tym razem jednak, dzięki środkom przeciwbólowym, które niedawno zażyła, nie był on tak dotkliwy. Powoli ruszyła przed siebie.

Drzwi prowadzące na korytarz wydawały się znajdować na drugim końcu świata, wreszcie jednak jakoś do nich dotarła. Przystanęła, pragnąc się zorientować, skąd dobiega płacz Maggie.

Trafiła nareszcie. Ujrzała ośmio- lub dziewięcioletniego chłopca, którego Liz próbowała ratować za pomocą maski tlenowej. Obok stała Maggie i potężny, tęgi mężczyzna, zapewne jej mąż, wpatrzeni z przerażeniem w dziecko. Cari stanęła w drzwiach. Wiedziała dobrze, że zbliża się koniec. Dziecko leżało bezwładne i nieruchome, a oddech stał się niedosłyszalny.

Schwyciła się mocniej balkonika i podeszła do chłopczyka. Dotknęła go: był rozpalony, miał najwyraźniej bardzo wysoką gorączkę. Właśnie wtedy zauważyła ją Liz.

– Proszę stąd wyjść! – zawołała ostro.

– Jestem lekarzem – odparła, wyciągając rękę do Liz. -Proszę mi dać maskę.

Liz odepchnęła jej rękę, patrząc na Cari ze zdumieniem.

– Nie rozumiem, o co pani chodzi – krzyknęła. – Proszę wrócić do swojego pokoju.

Cari zwróciła się teraz do Maggie i jej męża:

– Mówię prawdę. Jestem lekarzem. Moim zdaniem, wasz j syn ma zapalenie nagłośni. Jeżeli mnie nie dopuścicie do niego, zadusi się na śmierć.

– To nieprawda! – krzyknęła Liz. – Nie wierzę pani. Maggie jednak uwierzyła. Nie spuszczając oczu z synka, podeszła do Liz i szepnęła:

– Błagam cię, ratuj go!

Nie patrząc na Liz i starając się nie zwracać uwagi na ból, Cari odepchnęła balkonik i włożyła palce do buzi chłopca.

W tej samej chwili Liz rzuciła się w jej kierunku, od razu jednak odciągnął ją mąż Maggie, który czuł, że tylko ta drobna dziewczyna może uratować jego dziecko.

W pokoju zapanowała martwa cisza.

W buzi chłopca nic nie było. Spodziewała się tego, musiała jednak wykluczyć i tę możliwość.

– Poproszę o wózek anestezjologiczny – powiedziała, mając nadzieję, że wszystkie szpitale na całym świecie mają podobne wyposażenie. Podniosła głowę i widząc pielęgniarkę stojącą nieruchomo w drzwiach, krzyknęła: – Tylko już!

Po chwili Cari miała przy sobie wszystko, co chciała: rurkę dotchawiczną i laryngoskop. Podobne zabiegi wykonywała już przedtem, wszystko więc wskazywało na to, że się jej powiedzie. Żebym tylko była w stanie utrzymać się na nogach, modliła się w duchu.

Musi utrzymać się na nogach! Wciągnęła głęboko powietrze w płuca, starając się zapomnieć o bólu i otaczających ją ludziach i skupiła się na ustawieniu laryngoskopu w odpowiedniej pozycji i wprowadzeniu rurki do gardła chłopca.

W pokoju panowała nadal martwa cisza.

Rurka dotchawiczna wchodziła powoli coraz głębiej. Gdy napotykała opór, Cari dostosowywała ją delikatnie do gardła chłopca. I wreszcie z ulgą wyczuła, że rurka trafiła na swoje miejsce.

– Potrzebny mi jest tlen.

Liz stała jak skamieniała, Maggie jednak panowała nad sytuacją. Po chwili rurka została podłączona do tlenu, który przywracał chłopcu życie. Wkrótce się okaże, czy ratunek nie przyszedł za późno.

I oto powoli z buzi dziecka zaczęła znikać straszna sina barwa. Policzki lekko się zaróżowiły, a oddech stawał się głęboki i miarowy. Cari najwyraźniej na to czekała. Ale gdy buzia dziecka zaczęła przybierać normalną barwę, Cari pobladła jak ściana. Poczuła falę gorąca i pulsujący ból. Postacie wokół zaczęły się zlewać w jedno, rysy twarzy zamazywały się. Wyciągnęła przed siebie rękę, szukając po omacku balkonika. Nie odnalazła go jednak i upadła, tracąc przytomność.

Gdy się ocknęła, leżała w łóżku. Otworzyła powoli oczy i natrafiła na przestraszone spojrzenia młodej pielęgniarki i męża Maggie.

– Jak się czuje chłopiec? – spytała cicho.

– Świetnie – odparła pielęgniarka. Cari próbowała się uśmiechnąć. Przychodziło jej to z wielkim trudem, ponieważ ból zdawał się rozrywać jej ciało.

– Trzeba mu podać dożylnie chloromycetynę- wyszeptała. – Czy doktor Daniels już wrócił?

– Chyba właśnie teraz – odparła pielęgniarka, słysząc odgłos hamującego samochodu.

– Proszę, niech mu pani to powie – szeptała Cari z coraz większym wysiłkiem. – Powinnam była założyć kroplówkę, ale nie dałam już rady. – Gdy pielęgniarka odeszła, Cari spojrzała wtedy na mężczyznę stojącego przy jej łóżku. – To pan mnie przyniósł? – spytała. – Dziękuję.

Mężczyzna uścisnął jej mocno rękę.

– To ja pani bardzo dziękuję – powiedział z wyraźnym wzruszeniem, patrząc przy tym nerwowo w kierunku drzwi.

– Nic mu już nie grozi – wyjaśniła, starając się mówić pewnym głosem. – Niech pan idzie do niego i przekona się o tym na własne oczy.


Nie minął kwadrans, gdy Rod wszedł do jej pokoju. Był spięty i wyraźnie zaniepokojony.

– Powinieniem ci chyba podziękować – odezwał się wreszcie – ale jak można bawić się w lekarza, mając pękniętą miednicę? Czy naprawdę jesteś lekarzem? – zapytał po chwili.

Kiwnęła potakująco głową.

– Słuchaj, przecież ty mu uratowałaś życie… Zdajesz sobie chyba z tego sprawę! Najgorsze, że Kinnane nie daruje mi tego. Wcale mu się zresztą nie dziwię.

– Ale dlaczego? – spytała, próbując nie myśleć o bólu.

– Zawsze musi ktoś być na miejscu – wyjaśnił posępnie.

– Przecież wyjechałeś kogoś ratować i nie mogłeś przewidzieć, że zdarzy się coś podobnego. Potrząsnął głową.

– Wiesz, co to było? Zwykła niestrawność! Ale nawet gdyby to był atak serca, nie wolno mi było wyjeżdżać. Powinieniem był nawiązać kontakt z Blairem albo powierzyć Shorta opiece personelu karetki. A ja podjąłem ryzyko! – Zaśmiał się z goryczą. – Wszystko dlatego, że lubię ryzyko i trudne sytuacje. Gdyby ciebie nie było…

– Ale byłam – szepnęła. – Czy założyłeś kroplówkę?

– Tak – kiwnął głową. – Dałem też środek uspokajający, żeby nie przyszło mu do głowy wyciągnąć rurki, gdy oprzytomnieje.

– Rod?

– Tak? – spytał, choć myślami był najwyraźniej daleko.

– Czy ja też mogłabym coś dostać?

– Co dostać? Aha… Bob cię?

– Troszkę – szepnęła.

Blair wrócił do szpitala dopiero późnym popołudniem. Cari uspokoiła się od razu. Leżała do tej pory przerażona, ból bowiem potęgował się z minuty na minutę. Spokój, który ją teraz ogarnął, był zupełnie irracjonalny. Zdawała sobie z tego doskonale sprawę, a jednak wiedziała, że teraz nic już jej się nie może stać.

Jak przez mgłę dobiegały do niej różne głosy. Słyszała, jak Blair mówi coś w pokoju pielęgniarek, potem odezwał się Rod, a po nim Liz i Maggie. Blair prawie milczał, wolał najwyraźniej słuchać.

Przyszedł do niej sam.

– Pan też chce pewnie spytać, czy jestem lekarzem?

– Nie – odparł, patrząc na nią uważnie. – Czy Rod panią zbadał?

– Nie – wyszeptała.

– Maggie mówiła, że to był poważny upadek. Czy mogło dojść do złamania?

– Mogło…

Dotknął ręką jej twarzy, tak jak pociesza się zalęknione dziecko. W spojrzeniu jego szarych oczu dostrzegła troskę.

– No to trzeba zobaczyć, jak to wygląda.

Nie była w stanie odwrócić od niego wzroku. On także stał, jakby zahipnotyzowany jej spojrzeniem. Czuła, jak ogarnia ją panika. Uniosła rękę i zakryła nią oczy. Niech sobie myśli, że to wszystko z bólu… Niech sobie myśli, co chce…

Żeby tylko ten ból się trochę uspokoił, szepnęła potem do siebie. I żebym się tylko nie zakochała przypadkiem w tym człowieku!

Nie odzywali się do siebie. Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wyobrażam sobie nie wiadomo co, uznała w końcu. Dla niego jestem po prostu pacjentką. W dodatku trudną.

– Trzeba więc zrobić prześwietlenie – odezwał się nagle. Patrzył na nią teraz obojętnie, a na jego twarzy na próżno szukała śladu zainteresowania.