– O namiastce kciuka, czyli innymi słowy o dużym palcu u nogi, którym można zastąpić kciuk. – Uśmiechnął się, widząc zdumienie na jej twarzy. – Odejmuje się palec u nogi, dokonuje drobnego zabiegu kosmetycznego, aby upodobnić go do kciuka, i przyszywa na jego miejsce. Taki palec działa tak samo jak prawdziwy i wygląda niemal tak samo, pod warunkiem oczywiście, że nie patrzy się na niego z bliska.

– W ten sposób będzie miał dwie rany zamiast jednej. – Zgadza się – przytaknął – ale Larry sam o tym zadecyduje. Wysyłając go do Perth, dajemy chirurgom szansę na usunięcie resztek kciuka w taki sposób, żeby przyszycie palucha poszło gładko, jeśli tylko Larry się zgodzi. Nie posiadała się ze zdumienia.

– Myślę… – zaczęła niepewnie.

– Można doskonale żyć bez palucha – dodał – bez porównania trudniej natomiast obyć się bez kciuka, zwłaszcza prawego, który Larry właśnie utracił. Sprawdzę jeszcze, czy jest praworęczny. Jestem przekonany, że zdecyduje się na tę zmianę. Utrata kciuka to przecież prawdziwe inwalidztwo.

Ich rozmowę gwałtownie przerwało pojawienie się następnego pacjenta. Tym razem było to tylko zwichnięcie, trzeba było jednak sprawdzić, czy nie ma złamania i zajęło to trochę czasu. Tak zaczęło się tego dnia popołudnie. Wieczór był jeszcze gorszy. Do izby przyjęć zgłaszało się coraz więcej pacjentów.

– Widać, że zbliża się tydzień zawodów hippicznych w Slatey Creek – zauważył Blair. Spojrzała na niego pytająco.

– To wydarzenie roku w Slatey Creek – tłumaczył. – Wszystko dookoła zamiera. Poza nami oczywiście. U nas pracy jest dwa razy tyle co zwykle. – Podszedł do łóżka, na którym Larry oczekiwał na transport do Perth. – Larry na przykład dosiada każdego konia, jakiego tylko dopadnie, nawet jeśli koń nie t nigdy ujeżdżany. A kulminacyjne wydarzenie to popisy zręcznościowe przy ujeżdżaniu dzikich koni pod koniec tygodnia zakończone wręczeniem nagrody pieniężnej.

– Czyli należy się spodziewać kolejnych ofiar?

– Oczywiście. To dopiero początek.

Gdy wychodzili z izby przyjęć, było już późno. Czekały ją jeszcze wizyty u pacjentów leżących w szpitalu. Dopiero potem mogła wrócić na farmę.

– Chodźmy na kolację – zaproponował Blair.

– Maggie czeka na mnie z kolacją. Spojrzał na zegarek.

– Jest wpół do siódmej. Będzie tu pani jeszcze na pewno godzinę, a potem czeka panią jazda do Bromptonów. Dlaczego, u licha, nie zamieszka pani tutaj?

– Rusty tęskniłby za mną – wyjaśniła, odwracając się w kierunku drzwi.

Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.

– Pani się mnie najwyraźniej boi – szepnął. – Myśli pani ze strachem o tym, co było między nami. Chyba się nie mylę?

– Nie wiem, o czym pan mówi – odparła ze złością.

– Chciałbym w to wierzyć.

– Nie rozumiem. Uśmiechnął się przekornie.

– Na zakończenie zawodów odbywa się w Slatey Creek wielki bal. Niech pani ze mną pójdzie.

– Jeżeli cały tydzień zawodów hippicznych będzie tak wyglądał, jak pan to przedstawiał, z pewnością nie będziemy mieli czasu chodzić na bale…

– Ma pani pewnie rację, ale może się uda.

– Właściwie nie mam ochoty na ten bal – wyrwało się jej.

Zdawała sobie doskonale sprawę, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Blair uśmiechnął się, ściskając mocniej jej rękę.

– A więc boi się pani?

– Wcale się nie boję.

– No to jesteśmy umówieni. – Odwrócił się, a na odchodnym rzucił: – Przyjadę po panią do Bromptonów o ósmej. Nie odpowiedziała, tylko długo za nim patrzyła.


– Musiałam chyba stracić rozum! – narzekała, siedząc wygodnie w salonie Bromptonów. – Co mnie podkusiło, żeby iść na bal w Slatey Creek?

– Myślę, że wiem – roześmiała się Maggie. – Gdyby Blair kiwnął na mnie tylko palcem, zapomniałabym o wszystkim, nawet o takim drobiazgu jak pęknięta miednica.

– Moja droga, uważaj, co mówisz – dobiegł głos Jocka z końca pokoju i obydwie wybuchnęły śmiechem.

– A co włożysz na siebie? – spytała Maggie.

– Chyba moją białą sukienkę.

– Już cię w niej widział.

– Nie szkodzi.

– A właśnie, że szkodzi. – Maggie podeszła do skrzyni, która stała w drugim końcu pokoju. – Nie myśl sobie, że będę spokojnie patrzeć, jak marnujesz taką okazję. Nic teraz nie mów i słuchaj mnie, a dobrze na tym wyjdziesz.

– Tak będzie z pewnością lepiej – odezwał się znowu Jock i zza swojej gazety. – Z nią jeszcze nikt nie wygrał.

Maggie złapała ranny pantofel i rzuciła nim w męża. Niej trafiła jednak i Jock spokojnie czytał dalej.

– W każdym razie nie pozwolę, żebyś włożyła znowu tę sukienkę.

– Tak – zgodziła się posłusznie Cari, ku zadowoleniu Maggie, która długo czegoś szukała w skrzyni, aż wreszcie wyciągnęła z triumfem coś zielonego. – A co powiesz na to?

I pokazała zwiewną, zieloną sukienkę z satyny, z krótkimi rękawkami z delikatnej siateczki oraz rozszerzającą się spódnicą z tiulu i szyfonu. Suknia zdawała się żyć własnym życiem: szeleściła, falowała i mieniła się wszystkimi odcieniami zieleni. A Cari rozbłysły na jej widok oczy. Nawet Jock opuścił gazetę i patrzył jak zahipnotyzowany.

– Pamiętasz? – szepnął, a Maggie spojrzała na niego wzrokiem pełnym miłości.

– Jak mam nie pamiętać – roześmiała się. – Miałam ją i sobie, kiedy mi się oświadczyłeś.

– Trudno ci się było nie oświadczyć – powiedział – niemały udział miała w tym ta sukienka – dodał.

– Przecież nie mogę ci jej zabierać – powiedziała Cari.

– A po cóż mi ona? – burknęła Maggie.

– To po co ją trzymasz?

Maggie westchnęła ciężko.

– Widzisz, ciągle się łudzę, że może kiedyś znowu będę nosiła rozmiar trzydzieści sześć – wyjaśniła, przykładając do siebie suknię. – Myślałam też, że będę miała córkę, a tu same chłopaki… Weź ją, proszę, po co ma niszczeć w kufrze. -Spojrzała na zegar. – Dziś już za późno na przymiarki, ale jutro po kolacji…

Sukienka leżała jak ulał. Cari patrzyła w lustro w sypialni Maggie i nie wierzyła własnym oczom. Połyskująca zieleń ożywiała jej cerę, podkreślała kolor oczu i lekkie rumieńce na twarzy. Maggie szczotkowała i upinała jej włosy i Cari zapomniała na chwilę o całym świecie. Ale po chwili przyszło opamiętanie.

Co ja tu właściwie robię? – myślała. Przecież wcale nie chcę iść na ten bal. I kogo jak kogo, ale Blaira naprawdę nie chcę oczarowywać. W tej chwili zadzwonił telefon. Maggie poszła do drugiego pokoju. Po chwili była z powrotem.

– Zanosi się na cesarskie cięcie i twój książę wzywa cię natychmiast do siebie.

– Już pędzę!

Zrzuciła szybko sukienkę, dotknęła jeszcze raz jej rozkloszowanego dołu i zaczęła się szybko ubierać.

Dziewczyna, której trzeba było zrobić cesarskie cięcie, była aborygenką. Przed chwilą przywiózł ją samolot. Bóle porodowe trwały już trzydzieści sześć godzin i dziewczyna była wyczerpana. Kosztowało ich to z Blairem dużo wysiłku, ale wreszcie urodziło się żywe i zdrowe dziecko, a matka powoli zaczynała przychodzić do siebie. Mieliśmy szczęście, myślała Cari, spoglądając na niemowlę. Mieliśmy dużo szczęścia, a prawdziwym zwycięzcą jest ten malec.

Środki znieczulające powoli przestawały działać i matka się poruszyła. Blair momentalnie podszedł do Cari i wyprowadził ją na korytarz. Czekały tam dwie starsze kobiety, aborygenki. Po krótkiej rozmowie z Blairem weszły do pokoju, w którym leżała młoda matka z niemowlęciem.

– Niech sobie posiedzą teraz razem – powiedział. -Dziewczyna ogromnie się nacierpiała i jeśli oprzytomnieje w zupełnie obcym dla siebie otoczeniu, może doznać wstrząsu. Należy do jednego z wędrownych plemion, które rzadko się zbliżają do osad ludzkich.

– To jak tam wygląda opieka nad kobietami w ciąży?

– Nikt się tym nie zajmuje.

– Nikt się tym nie zajmuje?

– Nie. – Blair potrząsnął głową. – Gdybym wiedział, żal jest taka potrzeba, nawiązałbym kontakt z jej plemieniem. Nie miałem jednak o tym pojęcia, a ona miała niesamowite szczęście, że znajdowali się akurat niedaleko ludzkich osiedli i kobiety mogły wezwać pomoc.

– Kobiety? Przytaknął.

– Kobiety. Kobiety zajmują się porodami. Będziemy sieli zatrzymać ją w szpitalu, ale od tej pory będzie pacjentką i pani będzie musiała się nią zaopiekować. Biedaczkę czeka jeszcze tyle ciężkich przejść, że trzeba jej chociaż oszczędzić lekarza mężczyzny.

– Jakich przejść?

– Będzie na przykład musiała przyzwyczaić się do inne jedzenia. Założę się, że nigdy nie miała w ustach baraniny i kurczaków, pewnie nawet nie jadła wołowiny. Ludzie z plemienia nie mają możliwości uprawiania warzyw. My że rozchorowałaby się, gdyby jej podać kotlety z jarzyną a potem szarlotkę i lody. Ale będzie się musiała przyzwyczaić do naszej diety.

– Chce pan powiedzieć, że prowadzicie tu specjalną kuchnię dla aborygenów? – spytała zdziwiona.

– Musimy. Jedna czwarta naszych pacjentów to aborygeni. Sprowadzamy na przykład mięso z emu.

– Obrzydliwość! – wstrząsnęła się Cari. Roześmiał się.

– Podobnie zareagowałaby aborygenka, gdyby ktoś ofiarował jej kotlety z baraniny.

Korytarzem nadchodziła właśnie Liz.

– Blair! Pani Findlay w pokoju trzecim narzeka na ból!

– Już idę. Dobranoc pani – zakończył oficjalnie i szybko odszedł.

Cari także zrobiła ruch, aby odejść, w tej samej jednak chwili Liz położyła jej rękę na ramieniu, jakby chciała ją zatrzymać.

– Słyszałam, że wybiera się pani na bal z doktorem Kinnane'em? – spytała z miłym uśmiechem.

Cari spojrzała na nią zdziwiona i przytaknęła. Żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Liz odrzuciła włosy do tyłu.

– Życzę pani szczęścia – ciągnęła, starając się nadać swemu głosowi jak najmilsze brzmienie. – Szczerze mówiąc, doktor Kinnane niewart jest zachodu – dodała. – Znajomość z nim to strata czasu, postanowiłam więc zerwać z nim zupełnie. Na bal wybierani się z Rayem Blaineyem. To syn największego obszarnika w naszej okolicy.