– A Rod? – spytała Cari.

– Rod puścił za nią wiązankę – odparł, na próżno próbując nadać swej twarzy poważny wyraz. – A wkrótce potem wjechał z impetem w świnię, przed którą Maggie próbowała go ostrzec.

– Coś takiego! Dawno się już tak nie śmiałam – powiedziała Cari, ocierając łzy rozbawienia. – Biedny Rod!

– Pewnie, że biedny! – potwierdził. – Gdy w parę godzin później wrócił do szpitala z postanowieniem, że opowie wszystkim, jak to kangur rozbił mu samochód, zobaczył Maggie, no i się nie udało.

Napięcie, jakie istniało między nimi jeszcze przed chwilą, zniknęło bez śladu.

– Widać, że kocha pan swoją pracę i tych wszystkich ludzi – odezwała się po chwili.

Przytaknął. Milczał potem przez chwilę, zajęty prowadzeniem samochodu. Myślała, że niczego się już od niego nie dowie. Kiedy się w końcu odezwał, mówił wolno i ważył każde słowo.

– Sam nie wiem, dlaczego tak jest,… Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wychowałem się przecież w mieście.

– W Melbourne?

– Tak.

– Ma pan kawał drogi do domu – zauważyła.

– Nie tak daleko jak pani – odparł, przyglądając jej się z zaciekawieniem.

– Dlaczego więc zdecydował się pan tu pracować? – pytała dalej niezrażona.

– Nie mam pojęcia. – Potrząsnął głową. – Kiedyś, gdy z różnych powodów zastanawiałem się nad przyszłością, odwiedził nas przyjaciel ojca. Okazało się, że musiał porzucić praktykę w Slatey Creek na skutek złego stanu zdrowia. Był okropnie zdenerwowany z tego powodu i niepokoił się o pacjentów. Obiecałem mu wtedy, że pojadę i zobaczę, co się tam dzieje. No i już tu zostałem.

– Ale dlaczego? – zapytała znowu.

– Naprawdę nie wiem. – Zacisnął ręce na kierownicy. -Wiem tylko, że dobrze się tu czuję. Zabiegów operacyjnych mam chyba nawet za dużo. Leczę też chrypki i katary, a ludzie, którzy tu mieszkają, potrzebują mnie i są mi wdzięczni. Czego mi jeszcze potrzeba? Specjalista w mieście nie ma tego wszystkiego.

– Czy nie była to także ucieczka? – spytała cicho. Zacisnął ręce mocniej i spojrzał na nią z irytacją.

– Widzę, że Maggie wszystko już pani opowiedziała.

– Tak. Zapadła cisza.

– A może powie mi pani wreszcie coś o sobie? – odezwał się niespodziewanie ostrym głosem. – Uważa pani, że uciekłem tutaj z powodów osobistych. Niewykluczone. Był to początkowo rzeczywiście jeden z powodów. A pani… Pani! przecież nadal ucieka, i to nie tylko z powodów osobistych.; Chyba się nie mylę?

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Musi pani zrozumieć, że nie można uciekać przez ca] życie – odparł. – Świat jest na to za mały. Prędzej czy później, gdziekolwiek by pani uciekła, ktoś domyśli się przyczyn ucieczki.

Spojrzała na niego spokojnie.

– Tak pan myśli? – spytała po chwili. – Sądzi pan, że obawiam się ludzi, którzy mogliby się czegoś domyślić?

– Przecież nie ma chyba innej możliwości?

Nadal nie spuszczała z niego wzroku. Początkowo ogarnął ją gniew, ale szybko minął i czuła się teraz po prostu bardzo zmęczona.

Czy to naprawdę ważne, co ten człowiek o mnie sądzi? Niech sobie myśli, co chce. To wszystko nie ma przecież żadnego znaczenia. Za tydzień już mnie tu nie będzie, pomyślała.

– Cari? – odezwał się nagle, jakby zaskoczony wyrazem jej twarzy. – Cari? – powtórzył.

– Słucham…

– Czy nie mam racji?

– Niech mi pan da święty spokój! – zawołała.

Przed ich oczami ukazały się zabudowania Arlingi, rozrzucone na piaskach pustyni. Cari poczuła ulgę. Marzyła teraz tylko o tym, aby znaleźć się jak najdalej od Blaira.

Samochód stanął, a ona rozglądała się wokół, nie wierząc własnym oczom. Wyobrażała sobie, że zatrzymają siew małej osadzie, w której znajdują się domy mieszkalne, tymczasem oczom jej przedstawiły się naprędce sklecone szałasy i chałupki, które mogły dostarczyć jedynie nieco cienia.

Blair był tu znany i oczekiwany przez wszystkich. Gdy tylko samochód stanął, na powitanie wyszedł stary człowiek, a zaraz potem w kierunku pojazdu rzuciła się chmara dzieci. Samochód był dobrze przygotowany na podobne spotkanie. Blair umocował szybko z tyłu markizę, która miała podczas badania chronić przed słońcem, wydobył też stoliki i krzesła. Wkrótce prowizoryczna przychodnia czekała na pacjentów.

Zbadane zostały wszystkie dzieci. Cari z przyjemnością pomagała Blairowi, wręczając mu potrzebne instrumenty i notując jego uwagi.

– Należy zwrócić szczególną uwagę na uszy – powiedział, badając czteroletniego chłopczyka. – Zły słuch u wielu dorosłych jest wynikiem nie leczonego zapalenia ucha środkowego. Dzięki Bogu, ty jesteś zupełnie zdrowy – uśmiechnął się do swego małego pacjenta, głaskając go po główce. – A teraz zbadamy twoją siostrzyczkę.

Chłopczyk cofnął się trochę, przez chwilę patrzył na Blaira z otwartą buzią, a potem wybuchnął zaraźliwym śmiechem i uciekł.

– Mamy dziś szczęście – powiedział później Blair. – Często się zdarza, że odkrywamy podczas badań przeróżne infekcje, ciągnące się już od tygodni.

– Czy chorzy nie zgłaszają się sami po pomoc? – spytała.

– A jak by to mieli zrobić? Nie są w stanie przejść takiej drogi.

– Nie mogą przyjechać samochodem? – wybuchnęła. -Czy oni naprawdę nic nie mają? Nawet radia?

– A pani uważa, że powinni mieć to wszystko? – zapytał. Jechali już z powrotem. Arlinga została daleko w tyle.

– Oczywiście, że powinni mieć jakiś środek lokomocji j i możliwość porozumienia się ze światem zewnętrznym – mówiła podniesionym głosem. – Na litość boską, przecież to koniec dwudziestego wieku! No i te domy. Czy nie można stworzyć jakiegoś rządowego projektu, który by zapewnił tym i ludziom dach nad głową? Co to będzie, gdy spadnie deszcz lub ktoś zachoruje?

Blair pokiwał głową.

– Podobne rzeczy może mówić tylko człowiek, który nic nie wie o tych ludziach.

– Nie rozumiem, co ma pan na myśli?

– Tylko tyle, że oni nie pragną dóbr materialnych. Samo chód i dom dla pani znaczą wiele, ale ci ludzie cieszyliby nimi dość krótko, a potem porzuciliby je.

– Przecież to szaleństwo!

– Tak pani uważa? Według mnie to tylko odmienny punkt widzenia, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ci ludzie przetrwali tysiące lat, dzieląc między sobą cały swój dobytek. Nie posiadając nic, mogli w każdej chwili wyruszyć w drogę w poszukiwaniu pożywienia. Nauczenie ich chciwości, pożądania dóbr materialnych nie jest sprawą prostą i z pewnością nie może się odbyć za życia jednego czy dwóch pokoleń.

– Chciwości? – zapytała w osłupieniu.

– Chciwości – powtórzył. – Czy, jeśli pani woli, pojęcia własności. Jeżeli to pani nie odpowiada, można nie posługiwać się tym terminem. Aborygeni tu mieszkający z pewnością jednak tak by właśnie powiedzieli. Własność może dla nich nie istnieć. Nasze dzieci uczą się dość szybko słowa „moje". Dzieci aborygenów nie znają podobnych pojęć.

Cari nie posiadała się ze zdumienia.

– Chce pan przez to powiedzieć, że naprawdę niepotrzebne im domy?

– Czasem tak – odparł. – Gdy jest na przykład zimno i mokro lub gdy są chorzy. Ale wystarczy, że pogoda się poprawi, że poczują się lepiej i dom nie jest im już zupełnie potrzebny. Ruszają wtedy w drogę.

– Zostawiając domy?

– A co by mieli z nimi zrobić?

Nie odpowiedziała, rozmyślając nad tym, co przed chwilą od niego usłyszała. Milczenie, które teraz trwało, zbliżało ich do siebie. Było jej dobrze i chciała, aby ta chwila trwała długo. Przerwały ją dźwięki wydobywające się z radia. W kabinie samochodu rozległ się głos Rexa.

– Panie doktorze?

– Słyszę, co się stało?

– Emily Spears skarży się na ból zamostkowy i ma trudności z oddychaniem. Czy może pan zajrzeć do niej? Blair westchnął ciężko.

– Będę musiał jechać po ciemku – odezwał się po chwili.

– Wiem – odezwał się Rex – ale nie lekceważyłbym jej wezwania. Mógłby pan jeszcze tu wrócić i polecieć z powrotem samolotem, ale to by się wiązało z nocnym lądowaniem.

– Czy to daleko? – zapytała Cari.

– Piętnaście kilometrów stąd, ale droga jest straszna. Niewykluczone więc, że będziemy musieli tam zostać na noc.

– Czy jest inne wyjście? – spytała cicho.

– Gdybym wrócił prędko do Slatey Creek, któryś z nas, Rod albo ja, polecielibyśmy samolotem.

– A to wiązałoby się z nocnym lądowaniem – powtórzyła. Pokiwał głową.

– W dodatku nie ma tam lądowiska.

– No to nie mamy wyboru – uznała.

– Też mi się tak wydaje. Nie chciałem tylko za panią decydować.

Pewnie po to, żebym nie narzekała, gdyby się okazało, że zmuszeni jesteśmy zostać tam na noc, pomyślała, przygryzając wargi. Oto co myśli o mnie doktor Kinnane!

– Jedźmy więc – rzekła zdecydowanym głosem.

Myśl o spędzeniu nocy na drodze z Blairem sprawiła, że zaczęło jej dygotać serce. Ale co miała robić? Nie było przecież wyboru.

Dom Spearsów był w opłakanym stanie. Wokół dojrzała; porozrzucane wraki samochodów i zardzewiałe zbiorniki na wodę. Nie było nawet śladu zieleni, a płot, który zagradzał? bydłu dostęp do domu, dawno już został przewrócony, gdyż zamiast niego walały się na ziemi przegniłe paliki i pordzewiały drut.

Na powitanie wybiegł z werandy mały piesek, szczekając; przeraźliwie. Chciał najwyraźniej ich odstraszyć, ale nie bardzo mu to wychodziło. Wystarczyło, żeby Blair strzelił w jego kierunku palcami, a piesek podwinął pod siebie ogon i podbiegł do nich, witając radośnie. Szli ostrożnie w kierunku domu, omijając żelastwo i druty, a gdy zbliżyli się do werandy, Blair przyspieszył kroku.

– Po co się tak spieszyć? – zdziwiła się, nie mogąc za nim nadążyć.

– Emily powinna była usłyszeć samochód, zanim tu dotarliśmy – rzucił, nie zwalniając kroku. – Sądziłem, że będzie nas oczekiwać na werandzie.

Gdy tylko weszli do środka, wszystko stało się jasne. Emily siedziała bezwładnie na krześle. Jej głowa opierała się o radio, które stało przed nią. Po krótkiej chwili pojęli, że Emily Spears nie żyje. Podnieśli ją i położyli na łóżku w sypialni, a potem zamknęli cicho drzwi.