Nie zastanawiając się wiele, Cari wstała z łóżka i delikatnie odsunęła zasłonę. Liz i Blair stali przy samochodzie. Gdy spojrzała na nich, Liz uniosła ręce i objęła Błąka za szyję. Patrzył na nią długo, a potem nachylił się i pocałował ją w usta. Cari puściła zasłonę i wróciła szybko do łóżka, pełna niesmaku do siebie. Ogarnął ją smutek i zniechęcenie. Naciągnęła kołdrę na głowę i czuła, jak oczy napełniają jej się łzami.

– A niech mu tam… – szepnęła ze złością i powtórzyła to jeszcze wiele razy, aż zmorzył ją sen.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W poniedziałek po południu Cari wreszcie spakowała swoje rzeczy i z ulgą opuściła szpital. Krótki odcinek drogi do domu Jocka i Maggie przebyła z sercem przepełnionym radością.

Byłoby pewnie zupełnie inaczej, gdyby miała opuścić Slatey Creelc na zawsze. Przez te parę tygodni, które spędziła w szpitalu, zawarła różne przyjaźnie i z pewnością byłoby jej żal żegnać się z bliskimi sobie ludźmi. A kiedy już będzie musiała wyjechać stąd na dobre…

Czyżbym się tu już tak zadomowiła? – zdziwiła się. W tej zapadłej mieścinie, do której dla przyjemności nie zawita nawet pies z kulawą nogą? A może znalazłam tu coś w rodzaju przystani? I nikt mnie tu nie będzie szukał?

Ostatni rok był jednym wielkim koszmarem. Pędziła nieprzytomnie przed siebie aż do chwili, gdy zdarzył się ten wypadek. Przyniósł z sobą fizyczne cierpienie, lecz stał się zarazem punktem zwrotnym. Mogła się nareszcie zatrzymać, przystanąć, zebrać myśli. No a teraz…

No właśnie, co teraz?

Zwolniła nieco, jechali przecież po wyboistej drodze. Zdawała sobie doskonale sprawę, że przez najbliższe parę tygodni nie będzie w stanie pokonywać sama większych odległości. A więc czeka ją co najmniej miesiąc, podczas którego mieszkać będzie u Maggie i Jocka, u ludzi, z którymi już się zaprzyjaźniła. A przez ten czas będzie udzielać pacjentom porad przez radio.

I w czasie tego miesiąca będzie musiała zapomnieć o istnieniu Blaira. Nie może sobie pozwolić na żadne uczuciowe rozterki. Nie może zostawić tu przecież swego serca! Uśmiechnęła się z goryczą, bo przypomniał jej się niespodziewanie Harvey. Ze zdziwieniem zauważyła, że myśl o jego zdradzie pozostawia ją właściwie obojętną. Na coś się jednak ten Blair przydał!

Zauważyła, że droga przed nimi właśnie się rozwidla i spojrzała pytająco na Jocka.

– W prawo – powiedział.

To on właśnie zmusił ją do prowadzenia samochodu.

– Musisz nabrać jak najszybciej wprawy – oświadczył bez ogródek, zanim wyruszyli w podróż.

– Nie wyobrażasz sobie, jak jestem wdzięczna tobie i Maggie za to wszystko – wyznała mu teraz. Uśmiechnął się szeroko.

– Czekaliśmy na ciebie od dawna – powiedział. – A po tym, jak uratowałaś życie naszego syna, przestańmy mówić o wdzięczności. To my tobie powinniśmy dziękować, a poza tym jest nam naprawdę bardzo miło, że będziesz u nas. -Wskazał na polną drogę, która odchodziła w bok. – O, tam jest nasz dom.

Cari zobaczyła podniszczone budynki, nad którymi górowały zbiorniki z wodą. Wokół domu biegła szeroka weranda, a na niej stała Maggie. Osłaniając ręką oczy przed słońcem, wypatrywała samochodu. Gdy się zatrzymał, zeszła po schodkach, ale wyprzedziło ją dwóch małych chłopców, którzy biegli śmiejąc się i wydając okrzyki, otoczeni chmarą szczekających psów. Powstało ogólne zamieszanie. Maggie próbowała przywitać się z Cari, chłopcy mówili jeden przez drugiego, a do tego wszystko zagłuszało ujadanie psów.

– Uprzedzałam cię, że tak to u nas wygląda! – śmiała się Maggie, gdy już weszły do środka domu, a Cari opadła bez tchu na krzesło, zmęczona, ale zarazem szczęśliwa.

Wyraźnie odżyła. Teraz dopiero pojęła, jak zmęczył ją pobyt w sterylnym wnętrzu szpitala. Zanim nadeszła pora kolacji, chłopcy oprowadzili ją po gospodarstwie, pokazując wszystko, co tylko w ich oczach na to zasługiwało.

Byli najwyraźniej spragnieni towarzystwa, bo wytłumaczyli jej nawet działanie pomp wodnych i zaprowadzili do psów, a potem obejrzeć musiała szopy i ciężarówki. Rozczarowali się tylko bardzo, gdy usłyszeli, że nie może jeździć konno.

– Boję się, że nie będę mogła dosiąść konia jeszcze przez długie miesiące – westchnęła.

– Nie szkodzi. – Jamie najwyraźniej starał się ją pocieszyć. – Jak już trochę wyzdrowiejesz, to cię obwiozę dokoła jeepem.

– Jeepem? – spytała zdumiona. Maggie uśmiechnęła się.

– Dzieci siadają tu za kierownicę bardzo wcześnie – tłumaczyła. – Zdarza się, że Jock naprawia na przykład ogrodzenie cztery kilometry stąd, więc chłopcy nie mieliby jak się do niego dostać.

– Ale na drogę chyba im nie wolno wyjeżdżać?

– Właściwie nie ma takich zakazów w najbliższej okolicy

– mówiła Maggie. – Możesz iść kilometrami w dowolnym kierunku i nie napotkasz nawet na ślad pojazdu.

Wielkość tego kraju napawała ją stale zdumieniem.

Zadomowiła się w tym domu bardzo szybko. Z prawdziwą przyjemnością wśliznęła się wieczorem do ogromnego łóżka. Pokój jej miał duże okna bez zasłon, zaopatrzone jedynie w siatki chroniące przed owadami. Zasłony nie były potrzebne, bo psy reagowały na każdego obcego, który by się tylko zechciał zbliżyć do domu.

Wszędzie panowała niezmącona cisza. Przerwał ją na chwilę dźwięk łańcucha – pewnie pies poruszył się w budzie

– lecz już po chwili nic nie zakłócało spokoju i Cari zapadła w błogi sen.

Wkrótce przyzwyczaiła się do nowego życia. Rodzina Bromptonów wcześnie była na nogach. Cari nauczyła się szybko, że należy iść spać, gdy robi się ciemno, a wstawać, jak wszyscy, o świcie.

– Rano najwięcej można zrobić – tłumaczyła jej Maggie. – Jeśli nie zrobię czegoś do dziewiątej, to przepadło. Trzeba to odłożyć na następny dzień.

I zanim minęła dziewiąta, Maggie kończyła zazwyczaj oporządzanie zwierząt i inne prace domowe, a chłopcy siedzieli przy radiu, czekając na program „Szkoła na falach eteru".

Wtedy też Cari wyruszała w drogę do Slatey Creek. Zajmowało jej to niespełna pół godziny.

Szybko poznawała swoich pacjentów. Gdy zgłaszali się przez radio, Rex udzielał jej najpierw wszelkich informacji o warunkach, w jakich żyli, A ona lubiła sobie ich wyobrażać. Wielu cierpiało na różne chroniczne dolegliwości, takie jak złośliwa anemia lub cukrzyca, musieli się więc zgłaszać regularnie po poradę. Ludzie samotni i w podeszłym wieku również musieli się meldować, aby upewnić lekarzy w bazie, że nic im nie dolega.

– Mam nadzieję, że w tych najdalszych rejonach nie mieszka wielu samotnych ludzi? – spytała kiedyś Blaira.

– Niestety, jest ich całkiem sporo – odparł z westchnieniem. – Młodzi uciekają do miasta, a starzy za nic nie chi porzucić ziemi i w rezultacie zostają sami.

Rzadko miała okazję porozmawiać z Blairem. Rano, gdy przyjeżdżała, przyjmował pacjentów, a gdy kończyła, nadal wypełniał swe rozliczne obowiązki. Nauczyła się więc zwracać ze wszelkimi wątpliwościami do Roda. Niekiedy zastanawiała się, czy Blair jej przypadkiem nie unika.

Pod koniec drugiego tygodnia, gdy dojeżdżała do szpitala wydarzyło się coś, co zakłóciło normalny rytm pracy. Rod był tego dnia w jednej z odległych miejscowości. Cari udzielała właśnie porad pani Bickerton, która cierpiała na żylaki, Gdy z korytarza dobiegł ją hałas. Rex podszedł do drzwi, wyjrzał i to wystarczyło mu, aby wyjść na korytarz i zamknąć za sobą drzwi. Po chwili był z powrotem.

– Doktor Kinnane pyta, czy może pani do niego przyjść. – Był wyraźnie zdenerwowany. – Ja tu się już wszystkim zajmę.

– Ale przecież zaraz się zgłoszą następni pacjenci…

– Będą musieli zaczekać – odparł stanowczym głosem. -A pani jest tam pilnie potrzebna – dodał, pokazując drzwi.

Wstała i skierowała się w stronę korytarza, nie biorąc laski. Posługiwała się nią teraz jedynie przy dłuższych spacerach lub też wtedy, gdy na drodze znajdowały się wyboje. Pielęgniarka skierowała ją na izbę przyjęć.

Blair nie podniósł nawet oczu, gdy weszła. Pochylony był nad kozetką, na której leżał drobny mężczyzna koło czterdziestki. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że człowiek ten jest w ciężkim stanie. W głębi pokoju stała wystraszona kobieta w średnim wieku, szlochając rozpaczliwie. W tej właśnie chwili podeszła do niej pielęgniarka i objąwszy ją ramieniem, wyprowadziła na korytarz. Cari z przerażeniem zauważyła, że w butelce zawieszonej nad chorym znajduje się środek osoczozastępczy. A przecież nie widać żadnych śladów obrażeń zewnętrznych…

– Pęknięcie tętniaka aorty – rzucił Blair. – Czy potrafi pani podać środek znieczulający?

– Środek znieczulający? – spytała, nie tyle pragnąc usłyszeć potwierdzenie, co chcąc dojść do siebie.

– Środek znieczulający! – To był prawie krzyk. – Czy potrafi pani podać środek znieczulający? Zacznę zabieg, jeśli potrafi mi pani pomóc.

Cari stała jak osłupiała. Pęknięcie tętniaka aorty… Zerwanie głównego naczynia krwionośnego… Nawet w dużych szpitalach akademii medycznych udawało się mniej niż pięćdziesiąt procent podobnych operacji.

– Czy brała pani kiedyś udział w podobnym zabiegu? -zapytał.

– Nie.

– Ale widziała pani taki zabieg?

Przytaknęła, choć przyszło jej to z trudem. Dwa lata uczyła się przecież anestezjologii. Dwa lata ciężko pracowała, aby uzyskać kwalifikacje, które nie były jej już potrzebne. A teraz nagięto…

– Tak.

Dwukrotnie widziała próby leczenia pękniętego tętniaka aorty w szpitalu akademickim, gdzie odbywała praktykę, i w obydwu przypadkach pacjenci zmarli. Czasami, tylko czasami, jeśli pacjent został przywieziony w porę, a pęknięcie nie było zbyt duże i chirurg miał dużą wprawę, operacja się udawała. Trudno było uwierzyć, by człowiek, którego przywieziono do tego szpitalika gdzieś na końcu świata, mógł mieć jakiekolwiek szansę.

– Jaką on ma grupę krwi? Czy można tu zrobić próbę krzyżową? – dopytywała się gorączkowo. – A ile ma pan w ogóle krwi? Przecież trzeba co najmniej dziesięć woreczków!