Przez dłuższą chwilę Houston zastanawiała się, o co mu chodzi.

– Pracują w kopalni i nie nauczyli się jeszcze dokładnie wymywać pyłu z oczu.

– Ale przecież niektórzy z nich to prawie niemowlęta, no, niewiele starsi. Niemożliwe, żeby oni…

– Możliwe – odpowiedziała Houston. Milczeli przez chwilę. – Wiesz, co bym chciała zrobić dla wszystkich kopalń, nie tylko tej jednej?

– Co?

– Chciałabym kupić cztery wozy, takie wielkie jak wóz z mlekiem, które podróżowałyby do wszystkich osiedli. W środku byłaby darmowa wypożyczalnia książek. Woźnicami mogliby być bibliotekarze albo nauczyciele, którzy pomagaliby dzieciom i dorosłym wybierać książki.

– Może wynajęlibyśmy ludzi do powożenia? – spytał Kane z błyskiem w oku.

– Więc podoba ei się ten pomysł?

– Wydaje się niezły, a kilka wozów będzie i tak tańszych od wagonu, który kupiłem twojej matce. A tak w ogóle co ona z nim robi?

Houston uśmiechnęła się.

– Mówi, że miałeś dobry pomysł. Kazała go ustawić w ogrodzie za domem i traktuje jak swoją samotnię. Podobno pan Gates był tak wściekły, że nie mógł mówić.

Gdy słońce zupełnie rozświetliło niebo, Kane powiedział, że muszą wracać, nim zacznie się poranny ruch. Przez całą drogę Houston siedziała tuż obok niego, a on kilka razy zatrzymywał się, żeby ją pocałować. Powiedziała sobie, że Fentonowie nic jej nie obchodzą i będzie kochać Kane’a bez względu na to, co zrobi, żeby się zemścić.

W domu wzięli kąpiel w olbrzymiej wannie w łazience Houston, co skończyło się tym, że znacznie więcej wody znajdowało się na podłodze niż w wannie. Kane jednak rozłożył na podłodze dwadzieścia jeden grubych, tureckich ręczników, żeby wchłonęły wodę, a na to położył Houston, żeby się z nią kochać. Właśnie wtedy próbowała wejść pokojówka Susan, ale Kane zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Śmiali się słysząc, jak przerażona dziewczyna ucieka przez sypialnię.

Później zeszli na najpotężniejsze śniadanie, jakie kiedykolwiek zjadły dwie osoby. Pani Murchison przyszła osobiście ich obsługiwać, uśmiechając się z zadowoleniem, że wreszcie się pogodzili.

– Dzieci – powiedziała, wychodząc z pokoju. – W tym domu potrzebne są dzieci.

Kane mało nie zakrztusił się kawą, patrząc na przerażoną Houston. Nie spojrzała na niego, ale uśmiechnęła się i pochyliła nad filiżanką.

Gdy pani Murchison weszła ponownie do pokoju, niosąc ociekające sosem befsztyki, usłyszeli łoskot. Uderzenie, potężne i ponure, wydobywało się jakby spod ich stóp. Szklanki na stole zadzwoniły, a z góry rozległ się dźwięk rozbitego szkła.

Pani Murchison z krzykiem upuściła półmisek.

– Co to jest, do diabła? – krzyknął Kane. – Trzęsienie ziemi?

Houston nie powiedziała ani słowa. Słyszała taki dźwięk raz w życiu, ale kto go słyszał, ten nigdy nie zapomni. Podeszła prosto do telefonu i podniosła słuchawkę.

– Która? – zapytała telefonistkę, nawet się nie przedstawiając.

– Mała Pamela.

Gdy to usłyszała, słuchawka wypadła jej z ręki.

– Houston! – krzyknął Kane, chwytając ją pod pachy. – Tylko mi tu nie zemdlej. Czy to kopalnia?

Jakaś kula’ w gardle nie pozwoliła jej wydobyć głosu. Dlaczego to musiała być moja kopalnia, pomyślała i zobaczyła nagle wszystkie dzieci. Którzy z chłopców, grających wczoraj w baseball, już nie żyją?

Popatrzyła na Kane’a nieprzytomnie.

– Nocna zmiana – szepnęła. – Rafę był na nocnej zmianie.

– Czy to była Mała Pamela? – wyszeptał Kane. – Bardzo źle?

Podszedł jeden z lokajów.

– Proszę pana, kiedy od wybuchu wylatują szyby w mieście, to jest bardzo źle.

Kane przez minutę stał nieruchomo, po czym przystąpił do działania.

– Houston, zbierz z domu wszystkie koce i prześcieradła, zapakuj na wóz i zawieź do kopalni. Ja zaraz się ubieram i jadę tam przed tobą. Ale masz przyjechać jak najszybciej, zrozumiałaś?

– Będą potrzebowali ratowników – powiedział jeden z lokajów.

Kane obrzucił go wzrokiem.

– Więc wyskakuj z tych eleganckich fatałaszków i siadaj na konia! – Odwrócił się do Houston. – Wydostanę Rafe’a żywego czy umarłego. – Pocałował ją szybko i pognał czym prędzej po schodach.

Houston oprzytomniała. Nie mogła odwrócić tego, co się stało, ale mogła pomóc. Zwróciła się do stojących obok niej kobiet.

– Słyszałyście, co pan powiedział? W ciągu dziesięciu minut wszystkie koce i prześcieradła mają być na wozie.

Jedna ze służących powiedziała:

– Mój brat pracuje w Małej Pameli. Czy mogę jechać z panią?

– I ja – dodała Susan. – Już nieraz bandażowałam rozbite głowy.

– Tak – odparła Houston, biegnąc po schodach przebrać się z koronkowego szlafroczka w coś bardziej odpowiedniego. – Każda pomoc będzie potrzebna.

29

Kane nie widział nigdy takich katastrof. Dotychczas walczył zwykle z jednym człowiekiem, więc nie był przygotowany na widok, jaki go czekał w kopalni. Już z daleka słyszał krzyki kobiet i pomyślał, że nie zapomni ich do końca życia.

Brama do osady była otwarta i nie strzeżona. Kane i jego czterej towarzysze jechali teraz wolno. Kiedy pojawiały się przed ich oczyma wciąż nowe kobiety, niektóre biegając tam i z powrotem, a niektóre po prostu stojąc i płacząc, zsiedli ze swych koni.

Gdy Kane przechodził obok jednej z kobiet, złapała go z całej siły za ramię.

– Zabij mnie! – zaskrzeczała mu prosto w twarz. – On zginął i teraz nie mamy nic! Zupełnie nic!

Wciągnęła go do środka szałasu. Chatka Rafę’a była w porównaniu z tym rezydencją. Pięcioro brudnych dzieci, ubranych w szmaty, tuliło się do siebie. Drobne twarzyczki i duże, smutne oczy świadczyły o ich wygłodzeniu. Nie widział tych dzieci wczoraj, ale nie był w tej części osady, gdzie domy sklecono z tektury i spłaszczonych puszek.

– Zabij nas wszystkich! – błagała kobieta. – Będzie nam lepiej. I tak umrzemy z głodu.

Na desce zastępującej stół leżało pół starego chleba i Kane nie widział w chatce więcej jedzenia.

– Proszę pana – przypomniał lokaj, który wszedł za Kane’em. – Czekają tam na pomoc przy ciałach.

– Tak – powiedział Kane wychodząc. – Co to za ludzie? – spytał.

– Nie stać ich na komorne za domy spółki po dwa dolary za pokój, więc spółka wynajmuje im działki po dolarze za miesiąc i sami budują domki, z czego zdołają.

Wskazał głową na slumsy ze starych puszek, tektury, a nawet zauważył resztki chyba wczorajszych skrzynek od sprzętu sportowego.

– Co się stanie z tą kobietą, jeżeli okaże się, że jej mąż nie żyje?

– Jeśli będzie miała szczęście, spółka wypłaci jej sześciomiesięczną pensję, ale później ona i dzieci będą pozostawione na pastwę losu. Niezależnie od tego, co się stało, właściciele spółki zawsze powiedzą, że winni byli sami górnicy.

Kane wyprostował się.

– Możemy jej pomóc chociażby teraz. Kupmy jej jakieś jedzenie.

– Gdzie? – spytał służący. – Cztery lata temu, jak były zamieszki, górnicy zaatakowali sklep i od tego czasu trzymają w nim tylko minimalną ilość towaru, również żywności. – Skrzywił się. – A miasto też nie pomoże. Próbowaliśmy w ratuszu, kiedy był ostatni wybuch w kopalni, ale powiedzieli, że musimy to załatwiać odpowiednimi „kanałami”.

Kane ruszył do środka osady, w pobliżu kopalni. U wylotu kopalni leżały trzy ciała owinięte w prześcieradła, a dwaj ludzie nieśli następne ciało do warsztatu, gdzie widział pracującą już Blair i dwóch mężczyzn. Kane podszedł do Leandera.

– Bardzo źle?

– Gorzej nie można – odparł Leander. – Na dole jest tyle gazu, że ratownicy mdleją, nim dotrą do ludzi. Nie da się jeszcze dokładnie powiedzieć, co się stało, ani ilu zginęło, bo wybuch poszedł do wewnątrz, a nie na zewnątrz. Mogą być ludzie w tunelach żywi, ale zablokowani. Niech ktoś ją stąd zabierze, dobrze? – zawołał, wskakując do windy, którą miał zjechać na dół.

Kane przytrzymał kobietę, która biegła do spalonego ciała, wywleczonego z kopalni. Była bardzo wątła, więc wziął ją na ręce.

– Zaprowadzę panią do domu – powiedział, ale ona potrząsnęła głową.

Podeszła do nich inna kobieta.

– Ja się nią zajmę – powiedziała.

– Ma pani jakiś koniak? – spytał Kane.

– Koniak? – Kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Nie mamy nawet czystej wody. – Pomogła stać kobiecie, którą dotąd trzymał Kane.

Dwie minuty później Kane był znów na koniu, zjeżdżając w dół do Chandler. Minął Houston, jadącą w górę, ale nie zatrzymał się.

Będąc już w mieście, omal nie stratował kilku pieszych, którzy zatrzymywali go po drodze pytając, co się stało. Pędził przez miasto do domu Edana, z którym nie widział się od czasu ich burzliwego rozstania.

Edan wychodził właśnie na ganek, obok którego czekał osiodłany koń. Kane zatrzymał się tak nagle, że koń stanął dęba. Taggert zeskoczył, po czym wbiegł szybko po schodach.

– Wiem, że cię już nic nie obchodzę, ale nie znam nikogo równie bystrego, kto mógłby pomóc mi wszystko zorganizować. Zapomnij na razie o uczuciach do mnie i pomóż mi w tym.

– Niby w czym? – spytał ostrożnie Edan. – Chcę pomagać w kopalni. Stryj Jean tam jest i…

– Tak się składa, do cholery, że to jest też mój stryj! – wrzasnął Kane. – Spędziłem tam ostatnią godzinę i wiem, że mają ratowników więcej, niż potrzeba, ale mają bardzo mało żywności, żadnej wody i wybuch zmiótł z ziemi kilka domów, jeżeli tak można nazwać te szałasy. Chciałbym, żebyś mi pomógł z żywnością i schronieniem dla tych ludzi, dla ratowników i kobiet, które tam stoją i krzyczą.

Edan patrzył przez dłuższą chwilę na swego byłego chlebodawcę.

– Sądząc po tym, czego Jean dowiedziała się przez telefon, wydostanie ciał to będzie dłuższa sprawa. Musimy wynająć wozy, żeby to wszystko zatargać na górę, i musimy zdobyć wagon na zwłoki. Na dzisiaj potrzebna będzie żywność, której nie trzeba gotować.

Kane obdarzył Edana promiennym uśmiechem.