Aldo skłonił się przed tym zdecydowanie nieodgadnionym człowiekiem. Musiał być święty lub ślepo zakochany, aby zachować się z taką wielkodusznością.

Zasługiwał na pokłon.

-  Mogę tylko panu przytaknąć... i życzyć szczęścia...

-  Czy wraca pan do Wenecji?

-  Jeszcze dziś wieczór... z radością, której nie potrafię wyrazić.

Aldo nie zamienił z Anielką ani słowa. Nie napotkał nawet jednego jej spojrzenia, lecz ujął dłoń, którą mu podała. Kiedy pochylił się nad nią prawie tak, że mógł ją dotknąć ustami, poczuł zwitek papieru wciskany między jego palce.

Chwilę potem przedziwna para się oddaliła. Aldo pośpiesznie wrócił do swego pokoju i rozwinął bilecik, który składał się tylko z kilku słów.


Muszę być posłuszna ojcu i spełnić moją pokutę. Ale kocham tylko Pana, czy Pan jeszcze w to wierzy?


Przez chwilę jego serce zabiło mocniej. Może z radości lub bliżej nieokreślonej nadziei. Jednak nieufność go nie opuszczała: widział w myślach Anielkę rozciągniętą na kanapie tamtej nocy... uśmiechającą się do Ferralsa, przyjmującą Ferralsa...

Wcisnął bilecik głęboko do kieszeni, postanawiając, że więcej nie będzie o nim myślał. Ale to było trudne. Słowa z liściku tańczyły w jego głowie. Najpiękniejsze, najbardziej magiczne na świecie:.. .kocham tylko Pana... Trwało to tak długo, że stało się nie do zniesienia; być może dlatego, że do żalu, do obudzonego pożądania, doszło poczucie wstydu: sir Eryk stał się zabawką w dość podłej farsie, na którą nie zasługiwał.

Dlatego, kiedy wreszcie znalazł się w wygodnym przedziale Simplon-OrientExpressu, sunącego przez uśpione burgundzkie wioski, otworzył okno, wyjął z kieszeni jedyny list miłosny, jaki dostał od Anielki, i podarłszy go na drobne kawałki, pozwolił, by porwał go wiatr. Dopiero wtedy mógł zasnąć.




Trzy miesiące później

Na Wyspie Umarłych



Czarna gondola ze skrzydlatymi lwami płynęła w stronę wyspy-cmentarza San Michele. Aldo Morosini, oparty na aksamitnych, amarantowych poduszkach, patrzył, jak zbliża się biały mur, który otaczał ciemną i gęstą masę strzelistych cyprysów.

Co roku książęta z rodu Morosinich udawali się na cmentarz, by złożyć kwiaty w kaplicy nagrobnej donny Felicji, z domu Orsini, w rocznicę jej śmierci. Aldo nigdy nie zaniedbał tego zwyczaju, lecz dzisiaj jego wyprawa nabierała podwójnego sensu dzięki wiadomości, jaką otrzymał przed tygodniem od bankiera z Zurychu: 25 tego miesiąca, około 10 rano, na wyspie San Michele. S.A.

Tych kilka słów przyniosło Morosiniemu znaczną ulgę.

Od blisko dwóch miesięcy po powrocie do domu Aldo niepokoił się niewyjaśnionym brakiem wiadomości. Nie dostał żadnej odpowiedzi na wiadomość wysłaną z Paryża, w której donosił o sukcesie pierwszej misji. Obawiał się, czy jakaś katastrofa nie zniweczyła dzieła Kulawego. Na szczęście nie.

Zapowiadał się piękny dzień. Ciężkie, upalne, letnie powietrze, w którym Wenecja dusiła się co roku, ochłodziło się po wielkiej burzy, która przeszła nad miastem poprzedniego wieczoru. Laguna stała się gładka i lśniła w lekkim słońcu. Spokój poranka przerywał jedynie krzyk morskich ptaków. Gondola, prowadzona zdecydowaną ręką Ziana -Aldo za nic w świecie nie wziąłby jednej z tych łodzi motorowych, by udać się z wizytą do swoich drogich księżniczek - przecinała leniwie spokojną taflę wody, zbliżając się do miasta zmarłych. Aldo, jak zawsze, miał wrażenie, że dotarł na kraj świata żywych, i że płynie do jakiejś niebiańskiej Jerozolimy, gdyż San Michele przypominała mu białe pałace otoczone bujną roślinnością, które podziwiał przed wojną podczas pewnej niezapomnianej podróży do Indii. Wyrastały nagle pośrodku tafli jeziora, w którym przeglądały się jak w lustrze.

Kiedy gondola dotarła do budynku z kolumnami i marmurowymi schodami sięgającymi aż do wody, Aldo zeskoczył na ziemię, wziął olbrzymi bukiet i wszedł na cmentarz, witany przyjaźnie przez strażnika, którego znał z dawien dawna. Skręcił w jedną z alej wysadzanych smukłymi cyprysami, gdzie snuły się jeszcze cienkie wstęgi niedawnej mgły. Wokół stały groby zwieńczone białymi krzyżami, wszystkie podobne i obficie ukwiecone. Gdzieniegdzie wznosiła się arystokratyczna kaplica, której mieszkańcy chcieli mieć pewność, że tu zostaną zostawieni w spokoju. W rzeczywistości mieszkańcy grobów byli tu tylko przejściowo: z braku miejsca i pomimo rozciągłości cmentarza, szczątki ludzkie zabierano po dwunastu latach i przewożono do specjalnej kostnicy.

Aldo lubił cmentarz San Michele, gdyż uważał, że nie jest smutny. Wszystkie te białe krzyże wystające z masy wielokolorowych bukietów przypominały klomb przykryty śniegiem.

Miejsce wiecznego spoczynku było wyludnione. Wyjątek stanowiła stara kobieta w żałobie, pogrążona w modlitwie nad jednym z grobowców, z różańcem z bukszpanu spływającym z jej rąk. Dopiero gdy dotarł do rodzinnej kaplicy zobaczył księdza lub kogoś, kogo wziął za księdza. Długa, trochę za obszerna czarna suknia i okrągła fryzura mogły należeć do przedstawicieli wielu Wschodnich Kościołów, podobnie jak broda i burza włosów, lecz szybko zrozumiał, że już gdzieś widział te piękne dłonie i imponującą laskę z mahoniu. Stojąc przed drzwiami z brązu, z pochyloną głową, człowiek ten zdawał się pogrążony w głębokiej medytacji i Aldo postanowił mu nie przeszkadzać. Był pewien, że za przyciemnionymi okularami ukryte jest jedno oko w ciemnoniebieskim kolorze, głębokim jak szafir, i że to Szymon Aronow we własnej osobie...

Nagle ów człowiek przemówił, nawet się nie odwracając:

-  Niech mi pan wybaczy, że tak długo milczałem. Byłem bardzo daleko... A poza tym zależało mi, byśmy spotkali się tu, w Wenecji, przed tym grobem, żeby oddać cześć ostatniej ofierze Błękitnej Gwiazdy. Chciałem ugiąć kolana w miejscu wiecznego spoczynku wielkiej damy i modlić się za jej zbawienie. W obliczu Najwyższego - dodał z cieniem uśmiechu - jedyną wartością modlitwy nie jest język, w jakim się ją odmawia, lecz jej szczerość.

Aldo, zamiast odpowiedzi, wyjął klucz z kieszeni i otworzył drzwi kaplicy:

-  Niech pan wejdzie! - rzekł.

Choć perfekcyjnie utrzymane, wnętrze zalatywało zwiędłymi kwiatami, zimnym woskiem, a zwłaszcza wilgocią, lecz w tym środowisku prawie wodnym żaden wenecjanin nie przywiązywał do tego wagi. Morosini wskazał Żydowi z Warszawy marmurową, sprzyjającą medytacji ławę stojącą naprzeciw ołtarza.

Kulawy usiadł, kładąc pęk róż na półce na kwiaty.

-  Czy często przynosi pan tu kwiaty? - spytał.

-  Tak, dość często, lecz dzisiaj nie dla mojej matki. Los chciał, że wyznaczył mi pan spotkanie w rocznicę śmierci naszej amazonki, Felicji Orsini, hrabiny Morosini, która przez całe swoje życie walczyła o własne przekonania i aby pomścić męża zastrzelonego w Arsenale przez Austriaków. Gdybyśmy mieli więcej czasu, opowiedziałbym panu o jej życiu. Spodobałaby się panu... lecz przebył pan przecież taki szmat drogi nie po to, aby słuchać naszej sagi rodzinnej. A oto, o czym pana zawiadomiłem.

Książę podał Kulawemu szkatułę z niebieskiej skóry, którą ten trzymał przez chwilę w dłoni, nie otwierając. Z jego oka spłynęła łza.

- Po tylu wiekach - wyszeptał. - Dziękuję!... Czy zechce pan usiąść obok mnie na chwilę?

Przez moment, który wydał mu się wiecznością, Al-do patrzył, jak Kulawy długimi palcami gładzi miękką skórę... Wreszcie szkatuła zniknęła w przepastnych fałdach jego czarnej sukni, a zamiast niej pojawiła się mała paczuszka owinięta purpurowym jedwabiem przetykanym złotą nitką. I znowu usłyszał powolny i ciepły głos Kulawego:

- Mówić w takim miejscu o pieniądzach byłoby świętokradztwem. W tej chwili moi bankierzy rozliczają się z pańskim księgowym. To - i mam nadzieję, że się pan zgodzi - to osobisty dar ofiarowany cieniom przodków chrześcijańskiej księżniczki.

Równocześnie zdjął błyszczący materiał, ukazując relikwiarz z kości słoniowej pięknej roboty, który doświadczone oko księcia-antykwariusza oceniło bez wahania na VI wiek bizantyjski. Przez wydrążone otwory dostrzegł, że jest wysadzany złotem i że na środku leży małe kryształowe etui, w którym zamknięte było coś, co przypominało brązową igłę.

- Należało - rzekł Aronov - do prywatnej kaplicy ostatniej cesarzowej Bizancjum w pałacu Blachernes. Jest to cierń z korony cierniowej Chrystusa... a przynajmniej zawsze tak sądzono, a i ja chcę w to wierzyć - dodał z uśmiechem, jakby prosił o wybaczenie, co Aldo zrozumiał: w Bizancjum krążyło tyle relikwii, że trudno jednoznacznie stwierdzić ich autentyczność. A jednak był to iście królewski prezent.

-  I daje mi go pan? - spytał Morosini, czując, że mu wyschło w gardle.

-  Nie panu! Jej! Widzę tu marmurowe tabernakulum, gdzie mój skromny dar znajdzie odpowiednie miejsce. Może ukoi on niespokojną duszę pańskiej matki. Tak się mówi o duszach tych, którzy zostali zamordowani...

Aldo wziął relikwiarz i z czcią umieścił go wewnątrz tabernakulum, po czym ukląkł przed nim, zamknął i zabrał klucz. Potem wrócił do swego gościa.

-  Myślałem, że uda mi się ją ukoić, znajdując zabójcę -westchnął z goryczą - lecz ten nadal cieszy się wolnością. Jednak, od kiedy spotkałem ostatniego właściciela szafiru, targają mną pewne wątpliwości.

-  Hrabia Solmański... czy też ten, który się nim mieni?

-  Czyżby pan go znał?

-  Ależ oczywiście! A w maju dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, wertując paryskie gazety. Była w nim doskonała fotografia młodej żony porwanej w dniu ślubu... i fotografia ojca.

-  Czyżby nim nie był?

-  Tego nie wiem, lecz jestem pewien, że to nazwisko nie należy do niego. Prawdziwy Solmański zginął na Syberii wiele lat temu. Został wywieziony za udział w spisku na życie cara. Nie wiem, co się z nim stało, pewnie już nie żyje, ale jego „zmiennik" - prawdziwe nazwisko Orszaków - musi coś wiedzieć, skoro ośmielił się przyjechać do Warszawy i zainstalować w pałacu tego, który z pewnością był jego ofiarą. Podobnie jak wielu innych, wśród których chciałby i mnie widzieć.