-  Salve Regina, Mater Misericordiae, vita, dulcedo etspes nostra...

Pani de Sommieres odkryła ze zdziwieniem, że bez trudu przychodzi jej powtarzać słowa starej modlitwy i że czerpie dawno niewymawiane wyrazy z głębokich pokładów własnej pamięci.

Rozdział dziesiąty

Godzina prawdy

Zbliżała się północ.

Czarny rolls-royce sir Eryka Ferralsa wjechał na avenue Hoche i wolno skierował się w stronę placu Gwiazdy prowadzony ostrożną ręką Morosiniego. W innych okolicznościach książę odczuwałby przyjemność jazdy tak wspaniałą maszyną, której wyjątkowo cichy silnik ledwo pomrukiwał pod błyszczącym lakierem długiej maski. Jak wielu Włochów, uwielbiał automobile, zwłaszcza modele wyścigowe, ale prowadzenie samochodu tej klasy było doświadczeniem wyjątkowym.

Opuścił pałac Ferralsa przed trzema minutami, odprowadzany przerażonym spojrzeniem Rileya, szofera, którego fabryka Crewe zaoferowała wraz z tym cudem techniki, jak wymagały przepisy. Najwyraźniej nieszczęśnik wmówił sobie, że jego cenny „Silver Ghost" zmierzał do katastrofy, bowiem stały pasażer gondoli nigdy nie będzie w stanie kierowe autem zgodnie z regułami sztuki.

Tych kilka tragikomicznych chwil pozwoliło Morosinie-mu trochę się rozluźnić, gdyż przez ostatnie czterdzieści osiem godzin niepewności jego nerwy zostały poddane ciężkiej próbie. Porywacze Anielki odezwali się przed godziną i podali najnowsze instrukcje: książę Morosini, zaopatrzony w okup i szafir, zajmie miejsce za kierownicą auta sir Eryka - dokładnie zaznaczono markę spośród tych, które posiadał baron - i ma się stawić o północy przy wejściu do alei naprzeciwko Lasku Bulońskiego, od strony numerów parzystych, niedaleko ulicy de Presbourg.

Ku zdziwieniu Morosiniego gospodarz się nie pokazał. Cierpiał jakoby na potworny ból głowy. Więc to z rąk Johna Suttona, jego sekretarza, Aldo odebrał walizeczkę zawierającą pieniądze i szkatułkę. Nie był tym zaskoczony, domyślał się bowiem, jakie rozdarcie przeżywał handlarz bronią, zmuszony pozbyć się ukochanego talizmanu.

-  Gdybyś znał prawdę, dobry człowieku - wycedził Morosini przez zęby - byłbyś może mniej smutny, ale za to bardziej wściekły.

* * *


Mina ze swoim cennym bagażem dojechała do celu bez kłopotów, o czym zakomunikowała księciu poprzedniego wieczoru, wykonując do niego krótki telefon.

Teraz pozostawało uwolnić Anielkę, lecz co dalej? Uczciwość podpowiadała Morosiniemu, aby odprowadzić ją do męża, lecz książę, jako człowiek honoru, odczuwał potworny niesmak na myśl, że tę, którą kocha, miałby pchnąć w ramiona innego. Vidal-Pellicorne, ściskając mu dłoń, sprowadził problem do właściwych rozmiarów, oznajmiając:

-  Jeśli oboje wyjdziecie z tego żywi, to będzie cud! Później może będzie miała coś do powiedzenia...

* * *


Cały dzień padał deszcz. Noc była świeża i wilgotna. Na dworze niewiele osób. Auto sunęło z cichym pomrukiem po błyszczącej wstędze asfaltu, na którego końcu wznosił się Łuk Triumfalny widoczny w trzech czwartych i źle oświetlony.

Po dotarciu do umówionego miejsca Morosini zatrzymał automobil, wyjął etui z papierosami, potarł zapałkę, ale nie zdążył zapalić papierosa, gdy nagle ktoś gwałtownie otworzył drzwi i potężny podmuch zgasił płomień. Równocześnie usłyszał nosowy głos z akcentem nowojorskim:

-  Posuń się! Ja poprowadzę. I żadnych zbędnych ruchów!

Lufa rewolweru przytknięta do skroni była tak przekonująca, że Aldo bez protestu przesiadł się na miejsce obok, rzucając pytanie:

-  Prowadził pan już rollsa?

-  A o co chodzi? Samochód jak każdy inny! Jeździ jak każdy!

Morosini wyobraził sobie, jak zareagowałby szofer Riley na takie bluźnierstwo. Nagle otworzyły się drugie drzwi i wokół jego nadgarstków zatrzasnęły się kajdanki, a na oczy założono mu grubą, czarną opaskę.

-  Możemy jechać! - rzucił ktoś z akcentem mieszkańca przedmieścia, który, choć paryski, zabrzmiał bardzo antypatycznie.

Mężczyzna siedzący za kierownicą z pewnością był olbrzymem, gdyż Aldo poczuł, jak zmniejsza się jego przestrzeń życiowa. Pod ciężarem nieznajomego jęknęły resory. Na dodatek zalatywał rumem, a jego kumpel wydzielał kłęby taniego, orientalnego zapachu.

Nowy kierowca ruszył i zmienił bieg tak gwałtownie, że skrzynia biegów zaprotestowała z oburzeniem. Morosini pośpieszył na pomoc.

-  Co pan sobie wyobraża? Ze prowadzi traktor? Wiedziałem, że sir Henry nie będzie zadowolony.

-  Sir Henry?

-  Dowiedz się, mój przyjacielu, że u Rolls-Royce'a tak nazywa się silniki skonstruowane przez firmę. To imię czarodzieja, który je wymyślił!

-  Czy mam zamknąć gębę temu snobowi? - rozzłościł się pasażer z tyłu. - Wkurza mnie!

Snob, o którym była mowa, powstrzymał się tym razem od wyrażenia swego zdania, domyślając się, w jaki sposób tamten zmusiłby go do milczenia. Zagłębił się w siedzeniu i starał się zapamiętać drogę, dobrze znając Paryż. Wkrótce jednak, ze względu na całkowitą ciemność, stracił orientację. Auto jechało najpierw aleją du Bois, skręciło w prawo, potem w lewo, znowu w prawo, w prawo, i w lewo... po jakimś czasie nazwy ulic zaczęły się plątać, chociaż nowy kierowca jechał już ostrożniej, gdyż widocznie wziął sobie do serca sarkazm zakładnika.

Podróż trwała godzinę, jak oznajmił zegar kościoła, który zaczął bić przed samym przyjazdem na miejsce. Trudno było jednak określić rodzaj nawierzchni, gdyż nie pozwalała na to wyjątkowa jakość zawieszenia rollsa. Jednak, po lekkim wstrząsie, pasażer domyślił się, że jadą po żwirze. Po chwili auto stanęło.

Szofer, który cały czas się nie odzywał, wreszcie otworzył usta:

-  Nie ruszaj się! Ja cię poprowadzę.

-  Gdyby sobie złamał kark, to byłoby prawdziwe nieszczęście! - parsknął jego kumpel.

Kiedy Morosini wysiadł z auta, uczuł, jak zbiry biorą go pod ramiona, a raczej unoszą w powietrzu. Następnie wniesiono go po kilku kamiennych schodach. Wokół pachniało ziemią, drzewami i mokrą trawą. Z pewnością jakaś posiadłość pod Paryżem... Potem posadzka i trzaśniecie ciężkich drzwi. W końcu skrzypiący parkiet, a dalej - miękki dywan...

Kiedy podtrzymujące go ramię wypuściło go z żelaznego uścisku, poczuł, że traci równowagę jak niewidomy pozbawiony oparcia w pustej przestrzeni. Lecz, wreszcie ciasna opaska została zerwana i Morosini, oślepiony światłem lampy stojącej na stole, próbował skutymi dłońmi zasłonić oczy.

Usłyszał zimny, metaliczny głos, zabarwiony lekkim, obcym akcentem:

-  Zdejmijcie mu bransoletki!


Gdyby zechciał pan również skierować lampę w druga stronę, byłbym wielce zobowiązany! - zaproponował Morosini.

-  Czy nie za wiele tych wymagań? Ma pan pieniądze i klejnot?

-  Miałem je, opuszczając pałac sir Eryka Ferralsa. Co do reszty, niech pan zapyta swoich zbirów!

-  Mam tu wszystko, szefie! - poinformował Amerykanin z ulgą, że może nareszcie mówić w swoim języku.

-  No to na co czekasz? Dawaj!

Zbliżywszy się, goryl, jakieś dwa metry w kłębie, zasłonił światło, zmniejszając w ten sposób tortury więźnia. Snop zmienił kierunek, padając na blat biurka. Z tyłu zarysowała się sylwetka mężczyzny, lecz widoczne były tylko jego ręce wychodzące z tweedowych rękawów. Ręce nerwowo rozdarły paczkę, wyjęły pliki banknotów i otworzyły szkatułkę, a z niej uwolniły szafir, który roztoczył głęboki blask i migotanie diamentowej oprawy. Na ten widok nieznajomy wydał okrzyk podziwu. Morosini oddał w myśli hołd zręczności Szymona Aronowa, był to naprawdę wielki artysta. Jego podróbka wydawała się bardziej prawdziwa niż oryginał.

-  Zaczynam żałować, że nie mogę zachować go dla siebie! - mruknął nieznajomy. - Ale kiedy się dało słowo, trzeba go dotrzymać.

-  Jestem szczęśliwy, widząc, że powodują panem tak szlachetne pobudki! - zakpił Morosini. - W takim razie, ponieważ dostał pan to, czego żądał, proszę o zwrócenie lady Ferrals i wolności... nie licząc rolls-royce'a, żebym mógł zawieźć zakładniczkę do domu. Jeśli jeszcze jest żywa... -dodał tonem, w którym niepokój mieszał się z groźbą.

-  Niech pan będzie pewien, że włos jej nie spadł z głowy! Zaraz sam się pan przekona. Zaprowadzimy pana do niej.

-  Nie przyjechałem z wizytą, lecz aby ją zabrać!

W swoim czasie! Sądzę, że miał pan...

Tu przerwał, gdyż w tej chwili wielkie drzwi otworzyły się, a równocześnie zaświecił się żyrandol, ukazując dość obszerne pomieszczenie, raczej źle umeblowane w stylu pretensjonalnego mieszczaństwa, ze ścianami pokrytymi okropną tapetą w liście i kwiaty w odcieniach zielonkawych, czekoladowych i cukierkoworóżowych, od których Alda rozbolały zęby.

-  Och, widzę, że przyszedłeś! - krzyknął Zygmunt Sol-mański, podchodząc pospiesznie do stołu, na którym leżał okup za siostrę.

Dotknął kilku banknotów. Człowiek, który je liczył, odebrał mu je gwałtownie i zamknął w walizce.

-  A pan tu po co? - spytał najwyraźniej rozzłoszczony. - Przecież było ustalone, że nie będzie się pan pokazywał!

-  Z pewnością - odparł młodzieniec, niedbale biorąc do ręki szkatułkę i otwierając ją. - Lecz pomyślałem, że to już bez znaczenia, mój drogi Ulryku, a poza tym nie mogłem się oprzeć, żeby ujrzeć wyraz twarzy tego idioty, który udaje wielkiego pana, a sam się oddał w nasze ręce jak zakochany młokos! No więc, Morosini - dodał złośliwie - jak pan się czuje w roli fagasa starego Ferralsa?

Aldo, którego ukazanie się młodego Solmańskiego wcale nie zdziwiło, poprzestał na pogardliwym wzruszeniu ramion, na co Polak roześmiał się szyderczo.

Książę usłyszał znajomy, skrzeczący chichot, który z łatwością rozpoznał.