To, co ujrzał, napełniło go niepomiernym zdziwieniem. Z wyjątkiem Wandy śpiącej na szezlongu, pokój o ścianach pokrytych niebieskim brokatem był pusty, podobnie jak łóżko ozdobione bukietami białych piór... A gdzie Anielka?

Aldo być może popełniłby szaleństwo i wszedł do środka, aby wypytać tę kobietę, kiedy drzwi otworzyły się cicho, a w nich ukazał się sir Ferrals w ciemnym, jedwabnym szlafroku i jedwabnej szlafmycy. Nie zwracając uwagi na Wandę, usiadł w jednym z foteli. Wyglądał na przygnębionego. Pomimo znikomego światła Morosini zauważył, że ma zmienioną zmartwieniem twarz. Był wyraźnie zafrasowany, może nawet płakał... lecz dlaczego?

Aldo czuł wielką pokusę, aby poznać przyczynę jego przygnębienia, lecz rozsądek podpowiedział, by się bezszelestnie wycofać. Wrócił do towarzyszki wyprawy, która czekała na niego na skraju dachu. Docenił, że wstrzymała wrodzoną ciekawość, dopóki nie wrócą na przyjazny teren, lecz gdy już byli na tarasie, usłyszał wypowiedziane szeptem pytanie, którego się spodziewał:

-  No i? Widział ją pan?

-  Nie... Jej łóżko jest puste.

-  Nie ma nikogo?

-  Widziałem tylko pokojówkę śpiącą w fotelu, a potem wszedł sir Eryk i usiadł. Z pewnością po to, by jego służba myślała, że odwiedza chorą żonę.

-  Innymi słowy, ta historia o chorobie zakaźnej...

-  ...To bzdury! Wymyślona, aby przepędzić ciekawskich.

Zaległa cisza, po czym Maria Andżelina westchnęła:

-  Jutro rano postaram się wydobyć coś więcej od pani Quemeneur.

-  Co ona może pani powiedzieć? Jak wszyscy w domu, jest przekonana, że jej pani jest chora.

-  Jeszcze zobaczymy! Gdybym tylko mogła znaleźć się w środku!

Morosini nie mógł powstrzymać śmiechu: do licha, ależ ta Maria Andżelina miała prawdziwe powołanie tajnego agenta! Trzeba było o tym powiedzieć Adalbertowi. Ta stara panna nie była wcale nieporadna.

-  Proszę robić, jak pani uważa, ale niech się pani strzeże! To niebezpieczny teren! A ciotce Amelii zależy na pani!

-  Mnie również. Ale musimy wiedzieć, czego się trzymać - podsumowała panna tonem generała kończącego naradę sztabu wojennego.

Ale nie musiała bardzo się starać. Bomba wybuchła następnego dnia rano. Wszystkie gazety zamieściły wielkie tytuły: „Tragiczny mariaż", „Młoda żona wielkiego przyjaciela Francji porwana w dniu zaślubin", „Co się stało z lady Ferrals?" i wiele innych równie smakowitych.

Nowinę przyniosła nie kto inny, jak Maria Andżelina: przybywszy na plac Świętego Augustyna na mszę o szóstej rano, wpadła na sprzedawcę gazet dekorującego swój kiosk gazetami z wydarzeniem dnia. Kupiła kilka z nich i wróciła czym prędzej na ulicę Alfreda-de-Vigny, zapomniawszy o porannej mszy. Rozogniona i rozchełstana, dysząc jak maratończyk, wpadła do sypialni Morosiniego, który jeszcze spał, i zakrzyknęła:

-  Porwali ją! Niech się pan obudzi, na Boga, i czyta!


Po chwili cały dom już wiedział, co się stało, i zawrzało jak w ulu. Przy śniadaniu, które podano godzinę wcześniej, dyskutowano zażarcie i każdy podawał swoją opinię. Większość osób skłaniało się ku teorii, że porwanie musi być dziełem amerykańskich gangsterów. W istocie, gazety mówiły, że zażądano okupu w wysokości dwustu tysięcy dolarów.

-  Przecież byłeś na tym weselu - powiedziała pani de Sommieres do Alda - i musisz pamiętać, czy byli tam jacyś Jankesi.

-  Może kilku, ale gości było tak wielu...

Aldo nie wierzył w interwencję zza oceanu. Chyba że zawiązał się konkurencyjny spisek równocześnie z tym, który starli się uknuć wspólnie z Adalbertem. Kto wie, ilu wrogów przysporzył sobie sir Eryk podczas swojej, bez wątpienia burzliwej, kariery handlarza broni?

Aldo nerwowo przerzucał dzienniki, które w większości pisały to samo. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś szczegół, coś, co naprowadzi go na właściwy ślad. Tylko Mina nie wtrącała się do konwersacji. Siedząc sztywno wyprostowana naprzeciw niego, mieszała ostentacyjnie kawę w filiżance, co wydawało się pochłaniać całą jej uwagę. Lecz nagle, podnosząc głowę, utkwiła w swoim pracodawcy wzrok zza błyszczących okularów.

-  Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, dlaczego te wiadomości tak poruszyły to szlachetne towarzystwo? - spytała opanowanym głosem. - Szczególnie pana?

Czyżby tak zależało panu na tym Ferralsie, u którego odnalazł pan swój szafir?

-  Niech pani nie opowiada bzdur! - krzyknął Aldo -i niech pani spróbuje zrozumieć: ten człowiek jednego dnia stracił świeżo poślubioną żonę i klejnot, na którym mu zależało najbardziej w świecie. Chyba można się tym zainteresować?

-  Nim... czy damą? To prawda, że... wydaje się zachwycająca. A zdjęcia z gazet rzadko bywają pochlebne.


Aldo spojrzał surowo na sekretarkę. Po raz pierwszy okazała niedyskrecję, co przyszło mu stwierdzić z przykrością. Lecz nie wykręcił się od odpowiedzi.

-  To prawda - powiedział. - Poznałem ją niedawno, lecz stała mi się bardziej droga, niż mogłem przypuszczać. Mam nadzieję, Mino, że nie masz mi tego za złe?

- Jest mężatką, chociaż, skoro pan wraca z jej ślubu... W głosie młodej Holenderki czuło się jakieś napięcie, jakąś nienormalną zuchwałość. Na szczęście pani de Sommieres, która wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, uznała, że należy wkroczyć do akcji. Położyła dłoń na ręce Miny, co pozwoliło jej stwierdzić, że sekretarka drży.

-  Można by rzec, że nie zna pani wcale swego pracodawcy, moje dziecko. Piękne, nieszczęśliwe damy i zrozpaczone panny działają na niego jak magnes! Zawsze gotów jest biec im na ratunek. To prawdziwa choroba, ale, cóż, nie ma na to rady, taki już jest.

Mówiąc, jednocześnie kopnęła dotkliwie w piszczel siostrzeńca, który aż dostał czkawki, lecz wnet zrozumiał przesłanie i odwrócił oczy.

-  Chyba ciocia ma rację... - westchnął ciężko. - Jednak w tej sytuacji można tylko się wzruszać, ponieważ, zgodnie z tym, co pisze prasa, żona Ferralsa zginie, jeśli porywacze nie dostaną okupu!

-  Nie ma się o co bać - podjęła starsza pani. - Co znaczy dwieście tysięcy dolarów dla handlarza bronią? Zapłaci i wszystko wróci do starego porządku... Mino, skoro wyjeżdża pani wieczorem do Wenecji, czy mogłabym panią obarczyć kilkoma listami do moich weneckich przyjaciół?

-  Oczywiście, pani markizo. Z największą przyjemnością. A teraz, jeśli zechce mi pani markiza wybaczyć, chciałabym się spakować.

Mina wyszła z jadalni, żegnana spojrzeniem pani de Sommieres, której Aldo nie omieszkał zaatakować, gdy tylko za sekretarką zamknęły się drzwi.

Dlaczego ciocia kopie mnie pod stołem? Nie ukrywam, że cios był niezwykle dotkliwy!

-  Nie tylko wielki z ciebie delikacik, ale również godny politowania bęcwał! I do tego gamoniowaty bęcwał!

-  Nie rozumiem dlaczego?

-  Tak jak mówię: jesteś gamoń! Oto nieszczęśnica, która przez setki kilometrów będzie pilnować klejnotu niebezpiecznego jak laska dynamitu, a ty tymczasem ubolewasz nad losem jakiejś nieznajomej! A nie przyszło ci do tego zakutego łba, że twoja sekretarka kocha się w tobie potajemnie?

Aldo parsknął śmiechem.

-  Mina zakochana? Ależ ciocia raczy żartować!

-  Ja, żartować? Wierz mi lub nie, lecz jeśli zależy ci na twojej sekretarce, bądź dla niej milszy! Nawet jeśli uparcie nie zauważasz w niej kobiety, jest nią. Mając dwadzieścia dwa lata, ta dziewczyna też ma prawo do marzeń.

-  A co, według cioci, miałbym uczynić? Poprosić ją o rękę?

- Ipomyśleć, że uważałam cię za inteligentnego - westchnęła stara dama i dała za wygraną.

* * *


Przez cały dzień nie można było wychylić nosa z domu. Ludzka nawałnica przypuściła szturm na pałac Ferralsa. Czereda dziennikarzy, fotografów i ciekawskich wdarłaby się przez najmniejszy otwór, gdyby nie kordon policji ściśle otaczający posesję. Sąsiedzi również czuli się jak podczas oblężenia.

-  Przecież ja dzisiaj wyjeżdżam. Jak się stąd wydostanę? - niepokoiła się Mina.

Musi pani zaufać Lucjanowi, mojemu mechanikowi, aby przebić się przez ciżbę! - powiedziała pani de Sommieres.

-  Odwiozę panią - obiecał Aldo. - Chcę mieć pewność, że spokojnie pani pojedzie. Na razie musimy uzbroić się w cierpliwość: ci ludzie nie będą tu sterczeć w dzień i w nocy!

Jednak, znając nieskończoną wytrwałość tłumu wietrzącego aferę kryminalną, a nawet krew, nie był tego do końca pewny. I rzeczywiście, do zmroku nikt nie opuścił ani na krok upatrzonej pozycji.

Wieczorem przyszedł portier z wiadomością, że sir Eryk Ferrals prosi księcia Morosiniego do telefonu. Aldo wybiegł z salonu bez zastanowienia i już po chwili usłyszał w słuchawce charakterystyczny głos:

-  Bogu niech będą dzięki, że pana zastałem. Obawiałem się, że już pan wyjechał z Paryża.

-  Miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia. O co chodzi?

-  Potrzebuję pana. Czy mógłby pan przyjść do mnie około ósmej?

-  Niestety nie. O tej porze odprowadzam znajomą na dworzec.

-  No to później! Kiedy panu odpowiada, tylko, na Boga, niech pan przyjdzie!

To sprawa życia i śmierci!

-  Przyjdę wpół do jedenastej. Niech pan uprzedzi ochronę.

-  Będę na pana czekać.

* * *


I rzeczywiście, czekano na niego. Jego nazwisko pozwoliło mu przedrzeć się przez kordon policji, a na podjeździe czekał na niego kamerdyner i sekretarz, którego kiedyś już spotkał. Być może ubyło już trochę ciekawskich, lecz ci, którzy pozostali na swoich stanowiskach, przygotowywali się na spędzenie tu nocy.


Oczywiście pojawienie się tego postawnego i eleganckiego mężczyzny wzbudziło zainteresowanie. Jego przejście powitały szepty, a dwóch dziennikarzy próbowało przeprowadzić z nim wywiad, lecz książę wywinął się z tego z uśmiechem pełnym kurtuazji.