Markiza zgodziła się chętnie na przechowanie „skarbu rodzinnego", lecz Mina nie rozumiała powodu postoju w Paryżu.

-  Mam nadzieję, że pan wraca do domu? - spytała pracodawcę. - Czy nie najprościej byłoby, żeby pan sam go zawiózł do Wenecji?

-  Niewątpliwie, ale ja nie wyjeżdżam natychmiast, Mino. Nie mogę wrócić, nie wiedząc, co się stało w zamku, i opuścić mego przyjaciela yidal-Pellicorne^... Natomiast chyba zmienię miejsce zamieszkania. Przypuszczam, ciociu Amelio - dodat - że wkrótce rozpoczniesz letnią eskapadę?

-  Och, to nic pilnego! Dopóki u mnie zostaniesz, nie ruszam się z miejsca! To o wiele bardziej zabawne, niż granie w bezika lub domino z wiekowymi rówieśnicami!

-  Dziękuję cioci! Muszę przyznać, że słowa cioci sprawiają mi przyjemność.

-  Jeśli dobrze rozumiem, muszę wracać sama - żachnęła się młoda Holenderka. - W takim razie nic prostszego: to ja zawiozę szafir do domu. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam go schować...

-  Mina ma rację, Aldo - przerwała markiza. - Im szybciej pozbędziesz się szafiru, tym lepiej dla wszystkich! Zwłaszcza że jeśli Ferrals dowie się przypadkiem, iż jego „talizman" znowu go opuścił...

-  Niewątpliwie, lecz jak powierzyć tę istną laskę dynamitu młodej, samotnej kobiecie udającej się w tak długą podróż?

-  Ależ, proszę pana - wtrąciła się Mina z cieniem uśmiechu. - Niechże pan wreszcie spojrzy prawdzie w oczy! Czy jeszcze do niedawna nie miał mi pan za złe mojego sposobu ubierania się?

-  Niczego pani nie zarzucałem! Dziwiłem się jednak, że w pani wieku...

-  Nie wracajmy do tego! Niech mi pan jednak powie, kto by się domyślił, że w bagażach kogoś, kto wygląda jak... angielska guwernantka - to są chyba pańskie słowa? - bezbarwnej i nierzucającej się w oczy, znajduje się królewski klejnot? Myślę, że nie znajdzie pan lepszego ode mnie posłańca!

Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź, Mina wstała, prosząc, by pozwolono jej udać się na spoczynek.

-  Wspaniała dziewczyna! - westchnęła markiza, patrząc za wychodzącą. - Od kiedy ją poznałam, podczas mojego ostatniego pobytu u ciebie w zeszłym roku, myślę, że miałeś szczęście, trafiając właśnie na nią.

-  To nie ja na nią trafiłem, to zasługa losu. Dobrze ciocia wie, że mimo iż ją wyłowiłem z rio dei Mendicanti, do której ją niechcący wrzuciłem...

-  Pamiętam. Lecz ona powiedziała przed chwilą coś, co mnie uderzyło: bezbarwna i nierzucająca się w oczy. A czy chociaż raz przyjrzałeś się jej dokładnie? - Oczywiście, ponieważ czyniłem uwagi na temat jej stroju.

-  Chyba się nie rozumiemy. Chciałam przez to powiedzieć, czy naprawdę się jej przypatrzyłeś? Na przykład, czy choć raz widziałeś ją bez okularów?

Morosini pomyślał przez chwilę i pokręcił przecząco głową.

-  Na Boga, nie! Nawet kiedy wpadła do kanału, udało się jej utrzymać okulary na nosie! Dlaczego ciocia o to pyta?

-  Żeby sprawdzić, do jakiego stopnia interesujesz się nią. Przyznaję, że ubiera się bez gustu i że jej bryle nie mają wdzięku, ale dobrze ją obserwowałam dzisiejszego wieczoru...

- No i...?

-  No i, wystaw sobie, mój chłopcze, że gdybym była mężczyzną, chciałabym sprawdzić, co znajduje się pod tymi szatami kwakierki i tymi binoklami! Wierz mi, że mogłaby cię spotkać miła niespodzianka!

Nagłe wejście Marii Andżeliny przerwało rozmowę. Pobożna panna była podniecona do granic możliwości i płonęła nieprzezwyciężoną chęcią podzielenia się nowiną: zakurzony ambulans właśnie zajechał przed pałac Ferralsa!

Aldo natychmiast zapomniał o swojej sekretarce, o szafirze i niepokojach Adalberta, i tylko jedna przeszywała go myśl: Anielka znowu była niedaleko i dzięki tej nieocenionej Marii Andżelinie, którą porównał do Iris, posłanniczki bogów, jutro będzie miał o niej wiadomości.

I rzeczywiście, lecz nie były to wiadomości, których się spodziewał. Według kucharki, nową panią przeniesiono do jej pokoju w towarzystwie Wandy i pielęgniarki, które jako jedyne osoby, oprócz męża, miały do niej dostęp. Dla reszty służby drzwi pozostały zamknięte. Nikt nie miał prawa zbliżać się do nich, ponieważ pani Ferrals zapadła na chorobę zaraźliwą, na której temat zachowywano ścisłe milczenie.

-  Nie rozumiem, skąd te wszystkie tajemnice! - denerwował się Morosini. - Chyba nie zachorowała na dżumę!

-  A kto to może wiedzieć?... - odparła Maria Andżeli-na wymijająco, lecz widać było, że jest zachwycona obrotem spraw. - W każdym razie, pani Quemeneur nie wie o tym. Powiedziała mi w wielkim zaufaniu, że wczoraj wieczorem zaniesiono do pani tacę z górą jedzenia i że taca wróciła wymieciona do ostatniego okruszka. Można z tego wywnioskować, że pani Ferrals nie jest aż tak bardzo chora!

Aldo zastanowił się przez chwilę, po czym spytał:

-  Czy mogłaby pani oddać mi przysługę?

-  Oczywiście! - odparła ochoczo Maria Andżelina.

-  Dobrze, w takim razie, czy mogłaby się pani dowiedzieć, gdzie znajduje się pokój lady Ferrals i na którą stronę wychodzą jej okna? To może być trudne, ale...

-  Ani trochę! Już panu mówię: kiedy przed ślubem młoda Polka i jej rodzina pojechali do Ritza, sir Eryk kazał przerobić jej pokój. Mówiła mi o tym pani Ouemeneur, podobno jest tak luksusowy, że...

-  W to nie wątpię, ale gdzie się znajduje?

-  A jakby inaczej, w miejscu przeznaczonym dla pani domu: trzy okna w rotundzie na pierwszym piętrze. Okna wychodzą oczywiście na park.

-  Oczywiście - oparł jak echo Morosini, który prawie zapomniawszy o Marii Andżelinie, uzmysłowił sobie na czas, że winny jest jej podziękowania.

Nie szczędził ich jej, ale jeśli liczył na to, że się jej szybko pozbędzie, to się srodze mylił. Nie tylko jego umysł pracował na pełnych obrotach. Kiedy bowiem zaczął nerwowo przemierzać salon z papierosem w ustach, usłyszał głos Marii Andżeliny:

-  Dachami... Najłatwiej byłoby przejść dachami... Przylegają do naszych i wystarczy mocny sznur, aby wspiąć się na balkon na pierwszym piętrze. Mógłby pan w ten sposób sam sprawdzić, co tak naprawdę dzieje się w tym pokoju.

Aldo, zaskoczony, spojrzał na pozbawioną wyrazu twarz starej panny. Obraz niewiniątka.

-  Niech no się pani przyzna, Mario Andżelino, czy to w kościele Świętego Augustyna uczą podobnych rzeczy? Choć muszę przyznać, że pomysł jest bardzo dobry!

Kobieta uśmiechnęła się triumfująco.

-  Duch Święty pomaga, kiedy mu się podoba, don Aldo! A ja zawsze pomagam tym, którzy są w rozterce...

W nagrodę za jej wysiłki Aldo cmoknął nabożną pannę z dubeltówki, a ta, skonfundowana, czmychnęła z salonu, drobiąc kroki, czerwona aż po czubki włosów.

*   *   *


Przez cały dzień Aldo nie wychodził z domu, spędzając większość czasu w ogrodzie, przyglądając się fasadom i dachom dwóch przyległych pałaców. Maria Andżelina miała rację: zejść z dachu było znacznie łatwiej, niż przejść przez połowę ogrodu i wspiąć się na fasadę, jak to zamierzał zrobić. Poza tym, napisał do banku w Zurychu, aby pełnomocnik Szymona Aronowa zawiadomił go o rychłym powrocie pierwszego klejnotu. Cyprian zaniósł list na pocztę, a Mina, korzystając z jednego wolnego dnia w Paryżu - wyjechać miała dopiero jutro wieczorem - udała się do muzeum Cluny, aby obejrzeć średniowieczne gobeliny.

Mimo to godziny wlekły się w nieskończoność w oczekiwaniu nocy, aby ekspedycja przeszła niezauważona.

Kiedy około wpół do dwunastej wyposażony w zwój sznura, który owinął sobie wokół ramienia, i odziany jak podczas pierwszego spotkania z Adalbertem wyszedł na taras, niespodziewanie natknął się na Marię Andżelinę. Nabożna panna w czarnej, wełnianej sukni i wygodnych pantoflach czekała na niego, siedząc na ziemi oparta o tralki balustrady.

- Nasza droga pani markiza uznała, że lepiej iść we dwoje - szepnęła, nie dając mu czasu na sprzeciw. - Ja będę stała na czatach.

-  To markiza wie o wszystkim?

-  Oczywiście! Jakże by mogła nie wiedzieć, co się dzieje pod jej dachem... lub na nim!

-  Co za niedorzeczność! To nie miejsce dla panny! Mogłaby panna sobie złamać albo skręcić nogę.

-  Niech się pan o mnie nie boi! W zamku moich rodziców jest renesansowe mieszkanie i cztery wieże ze stożkowatymi dachami. Nie wyobraża pan sobie, ile razy się po nich wspinałam! Zawsze lubiłam chodzić po dachach. Człowiekowi się wtedy zdaje, że jest bliżej Pana Boga!

Nie chcąc na razie dociekać motywacji tej dziwnej kobiety, która wznosiła włamanie na poziom zalet teologicznych, Morosini postanowił przejść na sąsiedni dach. Za nim jak cień szedł bezszelestnie ów nieoczekiwany wspólnik. Aldo nie miał zamiaru wkraczać do pokoju Anielki, chciał tylko sprawdzić, co się tam dzieje. Przy tak ładnej pogodzie przynajmniej jedno okno powinno być otwarte, a nawet jeśli zasunięto zasłony, można będzie rzucić okiem do środka. Tym bardziej że pokój chorej nie powinien być pogrążony w całkowitej ciemności; przeważnie zostawiano małą lampkę, aby ułatwić pracę służby.

Z pomocą Marii Andżeliny, niemej i cichej jak cień, Aldo wszedł bez trudu na długi, kamienny balkon, który ciągnął się wzdłuż drugiego piętra, o wiele niższy od dwóch pozostałych, których sufity sięgały bez mała pięciu metrów. Przywiązał sznur do balustrady, w rogu, gdzie środkowa rotunda łączyła się z resztą budynku, po czym ześlizgnął się na jeden z trzech balkonów z kutego żelaza, które wieńczyły okna pokoju młodej mężatki. Ale okno, przed którym się znalazł, było zamknięte, a zasłony szczelnie zasunięte.

Niezniechęcony przeszedł przez balustradę środkowego balkonu, szerszego i zdobniejszego, wychodzącego wprost na drzewa w parku, i zdusił okrzyk zadowolenia: podwójne, szklane drzwi były niedomknięte, a ze środka sączyło się słabe światło. Serce nocnego gościa zabiło mocniej. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się dotrzeć do chorej Anielki i z nią porozmawiać... Starając się nie poruszyć skrzydła drzwi, zbliżył oczy do szpary między nimi a futryną.