Morosini wydał gwizd podziwu.

-  Do diaska! Skąd ciocia czerpie te wszystkie wiadomości? Czyżby Maria Andżelina miała również swoich ludzi przy placu Vendôme?

-  Nie. nie. To ta stara plotkara. Klementyna d'Havre, przyszła do mnie wczoraj na herbatę po kolacji w Ritzu... A więc dla kogo będzie ten prezent?

-  Oczywiście dla niego, ale niech ciocia będzie spokojna: wybiorę łopatkę do tortów!

* * *


W rzeczywistości następnego dnia nabył niewielką, rzymską statuetkę z brązu z I wieku, przedstawiającą boga Wulkana wykuwającego piorun dla Jupitera. Wymarzony symbol dla handlarza armat! Poza tym nieprzyzwoicie byłoby oszczędzać na człowieku, którego zamierzał pozbawić młodej żony i klejnotu.

-  A to ci gafa! - skomentował ten zakup Adalbert. -Przecież Wulkan, który miał Wenus za żonę, nie był wcale szczęśliwy w małżeństwie. Czy pan o tym zapomniał, czy zrobił to naumyślnie?

-  Ani jedno, ani drugie! - odparł Morosini niedbale. -Nie można stale o wszystkim pamiętać...

Rozdział ósmy

Ślub inny niż wszystkie...

Dwa dni przed ślubem sir Eryka Ferralsa ze śliczną polską hrabianką, o której mówił „cały Paryż", nie można już było znaleźć wolnego pokoju w hotelach i wiejskich zajazdach od Blois po Beaugency. Gości zjechało zbyt wielu, aby można wszystkich ulokować w zamku. Licznie stawiła się też prasa, wielka i mała, zachłanna na zdjęcia i sensacje, nie wspominając o policji i rzeszy ciekawskich, których przyciągnęło to światowe wydarzenie zapowiadające się wyjątkowo okazale.

Dla Alda i Adalberta nie było problemu: znaleźli się już na miejscu po południu piętnastego maja. Pierwszy został przyjęty w czarującym renesansowym zamku Mer przez starą znajomą z klasztoru ciotki Amelii, dokąd udał się w „pojeździe na benzynę" markizy. Drugi, zaproszony i przez Ferralsa. i przez młodego Solmańskiego, dokonał spektakularnego wjazdu w swoim małym, czerwonym amilcarze do zamku, gdzie miał się zatrzymać. Za sprawą bolidu, który rozwijał szybkość do stu pięciu kilometrów na godzinę, ale którego hamulce działały tylko na tylne koła, ów wjazd do miasteczka nie przeszedł niezauważony.

Była jeszcze trzecia osoba, mężczyzna, któremu archeolog przydzieli! niepoślednie zadanie, gdyż miał on zabrać Anielkę i ukryć ją w bezpiecznym miejscu. Przebywał w pobliżu już od pięciu dni i zajmował się wędkowaniem na drugim brzegu Loary, czekając na odegranie swojej roli. Nazywał się Romuald Dupuy i był bratem bliźniakiem Teobalda, wiernego służącego Adalberta.

Bracia byli do siebie tak podobni, że nawet Vidal-Pelli-corne nie potrafił ich odróżnić. I obydwaj wielce oddani archeologowi, od kiedy podczas wojny uratował życie Teobaldowi, ryzykując własne. Dla braci to było tak, jakby uratował ich obu.

Tak więc od pięciu dni Romuald, który przyjechał na wieś na motocyklu, udając żurnalistę, wynajmował mały domek i barkę od pewnego rybaka. Obydwa obiekty znajdowały się prawie naprzeciw zamku.

Z barki ukrytej w srebrzystych witkach brzozowych mógł obserwować - gołym okiem lub za pomocą pary lornetek - długi biały budynek, o którym dworzanie pewnej królewskiej kochanki powiadali ongiś, że to pałac Armidy przeniesiony przez chmury nad brzeg Loary.

Zamek, otoczony olbrzymim parkiem i osadzony jak ofiara dla bogów wśród zachwycających ogrodów i tarasów dwoma majestatycznymi podjazdami schodzącymi aż do rzeki, zmieniał barwę w zależności od koloru nieba i zachwycał nierealną urodą. Pod szybko płynącymi chmurami wyglądał, jakby za chwilę miał się wzbić w powietrze. Był to przykuwający uwagę spektakl.

Jednak kiedy w dniu zaślubin o poranku Romuald wyjrzał przez okno swojej kwatery, pomyślał, że chyba śni: wszystko przed nim tonęło w bieli, jakby tej majowej nocy spadł śnieg... Piętrowe ogrody wypełniały nieskalane kwiaty a na trawnikach majestatycznie przechadzały się jeszcze bielsze, ogromne pawie. Było to zarazem upojne i wzniosłe, i obserwatorowi aż dech zaparło w piersiach. Podobny cud musiał potrzebować całej armii ogrodników pracujących w zawrotnym tempie, gdyż w zamku świeciło się do późna w nocy, co nie zostawiło wiele czasu przed świtem dla mistrzów grabi i kopaczek. Romuald pomyślał, że ta, dla której mężczyzna roztaczał te wszystkie cuda, musiała być niezwykle piękna...

Ceremoniał zatwierdzony przez sir Eryka zaskoczył wszystkich: ślub kościelny miał się odbyć po zachodzie słońca w zaimprowizowanej kaplicy ozdobionej wielkimi krzakami pnących róż, bluszczu, mirtu, lilii i białego bzu, którą zbudowano na końcu długiego tarasu przed małą świątynią poświęconą kultowi Antyku. Potem planowano kolację w zamku zakończoną widowiskowym pokazem ogni sztucznych, po czym, w eskorcie służących z łuczywami i trąbi-stów, młoda para miała pojechać w białej karecie do tajemniczego miejsca, gdzie dopełni się małżeńskie misterium.

-  Miejmy nadzieję, że będzie ładna pogoda! - skomentował Morosini, kiedy Vidal-Pellicorne przedstawił mu dokładny program, który nie był mu w smak. - Jeśli zacznie padać deszcz, całe to przedsięwzięcie będzie żałosne! Jeśli już nim nie jest!

-  Pan Bóg nie zrobiłby tego wielkiemu sir Erykowi Fer-ralsowi! - odparł Adalbert z tajemniczym uśmiechem. -W każdym razie to całe poruszenie będzie nam na rękę. Wystarczy, że narzeczona się przebierze, by wmieszać się w tłum gości. Potem zejdzie nad brzeg rzeki, gdzie Romuald będzie na nią czekać w barce, żeby przewieźć ją na drugi brzeg.

-  Nie podoba mi się pokonywanie Loary w samym środku nocy. To niebezpieczna rzeka.

-  Zaufajmy mojemu Romualdowi! Ten człowiek zawsze najpierw dokładnie bada teren, niezależnie od tego, czy chodzi o posadzenie sałaty, czy o przejście przez pole minowe.

Pomimo tych zapewnień serce Alda biło przyśpieszonym rytmem. Zatrzymał auto na dziedzińcu i powierzył je, pozbywszy się prochowca i kaszkietu, służącemu, aby zaparkował na esplanadzie ciągnącej się za ogrodzeniem.

Punktem centralnym tego dziedzińca, co wywołało uśmiech na ustach Morosiniego, była wielka, marmurowa statua przedstawiająca cesarza Augusta. O tak, znajdował się u Ferralsa.

-  To z powodu tego posągu oraz licznych popiersi cezarów i rzymskich bóstw rozrzuconych po ogrodach nasz Anglik kupił ten zamek - usłyszał za sobą leniwy głos Vidal-Pelli-corne'a. - Chociaż na początku wydał mu się zbyt skromny i wolałby zamek w Chambord.

Rozbawiony wenecjanin odwrócił się.

-  Czy my się znamy?

-  Czyżby pan zapomniał, książę, ten przyjemny wieczór, który spędziliśmy w restauracji Cubat? - spytał archeolog, dodając półgłosem: - Sądzę, że teraz możemy się już przyznać do luźnych relacji. Ułatwi nam to zadanie. A zresztą, nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy się zaprzyjaźnili.

Sir Eryk z hrabią Solmańskim u boku przyjmował swoich gości w jednym z salonów, którego wielkie lustra odbijały ongiś perłowe satyny i nieprzeciętną grację madame de Pompadour. Podczas gdy Polak poprzestał na krótkim pochyleniu torsu i lekkim grymasie, sir Eryk podał Morosiniemu szeroką dłoń, którą książę uścisnął nie bez pewnego wahania, zażenowany wobec tak nieoczekiwanego przyjęcia.

-  Jestem szczęśliwy, widząc, że przyszedł już pan do siebie - powiedział baron - i jeszcze szczęśliwszy, mogąc panu podziękować za podarunek. Pańska statuetka z brązu jest jednym z najładniejszych prezentów, jakie dostałem. Tak się nią zachwyciłem, że natychmiast postawiłem ją na swoim biurku! Niech się więc pan nie zdziwi, nie widząc jej wśród innych prezentów, które kazałem wystawić w bibliotece.

-  A niech mnie! - krzyknął Adalbert, kiedy wmieszali się w tłum gości. - Co za niezapomniane przyjęcie! Ten człowiek pana uwielbia!

-  Zaczynam się go obawiać i nie ukrywam, że to mnie denerwuje...

-  Gdyby podarował mu pan szczypce do cukru, byłby nie mniej wzruszony.

W związku z czym podsumujmy aktualną sytuację, dobrze? Jest pan gotów odebrać mu żonę, to postanowione, ale baron ma jeszcze klejnot, który do pana należał. On wie, że zamordowano pańską matkę, by mógł ów cenny drobiazg kupić. A więc żadnych sentymentów!

-  No cóż, taką już mam naturę... - westchnął Morosini. - Ale, ale, nie widzę pańskiego przyjaciela, Zygmunta? Powinien kipieć z radości w tym dniu glorii, w którym reperują się jego finanse, obecne i przyszłe.

-  Dogorywa! - odparł Adalbert. - Wczoraj wieczorem spotkaliśmy się na jednej z tych kolacji biznesowych, które stanowią kamień milowy w życiu mężczyzny. Młody człowiek pochłonął wielkie ilości chateau-yquem, romanée--conti i szampana. Szybko więc go nie ujrzymy!

-  To dobra wiadomość! Co teraz możemy zrobić?

-  Uroczystość dopiero za godzinę. Możemy się czegoś napić w jednym z bufetów albo obejrzeć prezenty ślubne. Jeśli pan pozwoli, wybieram drugą propozycję: ekspozycja powinna się panu spodobać.

Dwaj spiskowcy ruszyli wraz z falą gości kierujących się w stronę wystawki. Niektórzy chcieli zobaczyć, czy ich podarunek zajmuje dobre miejsce i porównać go z innymi -tych było najwięcej; inni szli tam z ciekawości, chcąc ujrzeć przedmiot, o którym gazety rozpisywały się jako o prawdziwym skarbie.

Prezenty zostały wystawione w obszernej, prawie pustej sali, niegdyś bibliotece. Nie było w niej okien, a światło padało z przeszklonego sufitu. Jedyne drzwi, przy których stało dwóch policjantów w cywilu, wychodziły na wielki korytarz.

Oficjalny nadzór był podyktowany obecnością dwóch urzędujących ministrów, kilku ambasadorów, dwóch książąt (jednego rządzącego w księstwie europejskim, drugiego w jakimś zapadłym zakątku Rajputanu). Ale przede wszystkim nagromadzeniem bogactw w dawnej bibliotece. Kiedy Morosini tam wszedł, odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w grocie Ali Baby. Długie stoły uginały się pod ciężarem srebrnych i pozłacanych naczyń, kryształów, rzadkich litografii, starych waz i olbrzymiej liczby cennych przedmiotów. Na jednym z nich, okrągłym, pokrytym czarnym aksamitem, były wyeksponowane bezcenne klejnoty, na które skierowano światło kilku mocnych lamp. Leżało tam w bród antycznych klejnotów i współczesnych kolii, lecz wśród drogich kamieni Morosini zwrócił uwagę tylko na jeden: umieszczony na szczycie piramidy zdawał się królować nad innymi -wielki szafir gwiaździsty, którego nie podziwiał od tylu lat. I którego miejsce było gdzie indziej, a nie na tej wystawie, ponieważ był wianem Anielki, a nie prezentem...