Przed zaśnięciem Morosini wezwał Cypriana.

-  Bądź tak dobry, Cyprianie, i wyślij jutro wczesnym rankiem kierowcę do pana Vauxbruna, by mi pożyczył katalog aukcji księżnej Apraxine. Powiedz mu też, że będę w domu aukcyjnym Drouot tuż przed otwarciem.

*   *   *


Największa sala domu aukcyjnego Drouot pękała w szwach, kiedy Morosini dołączył do Gilles'a Vauxbruna, który zajął dla niego krzesło w pierwszym rzędzie.

-  Jeśli zamierzasz kupować - szepnął mu na ucho - to życzę ci szczęścia. Poza Chaumetem, który poluje na diademy do swojej kolekcji, jest Aga Khan, Carlos de Beistegui i baron Edmund de Rothschild. Wierz mi, że „łzy carycy" zrobią furorę!

-  A ty nie zostajesz?

-  Nie. Muszę zająć się dwiema kanapami w stylu regencji, które są do kupienia w sali obok. Spotkajmy się przy wyjściu.

-  Zgoda! Pierwszy, który wyjdzie, czeka na drugiego. Zjesz ze mną kolację?

-  Pod warunkiem że poprawisz swój makijaż: ten nie jest zbyt udany... - dodał antykwariusz z ironicznym grymasem.

Podczas gdy Vauxbrun torował sobie przejście w stronę drzwi pośród obficie ukwieconych damskich kapeluszy, Aldo obserwował publikę, odnajdując osobistości wspomniane przez przyjaciela. Ale i inni amatorzy antyków byli godni uwagi.

Dostrzegł tu kilka znanych kobiet, które przyszły z ciekawości i żeby być widzianymi: aktorki, takie jak Ewa Francis, wielka Julia Bartet, Marta Chenal i Françoise Rosay, z tych najbardziej znanych, równie eleganckie jak śpiewaczka Mary Garden. Zauważył także wielu obcokrajowców, w tym oczywiście Rosjan, z których część znalazła się tu jedynie powodowana swego rodzaju pobożnością. Wśród nich wyróżniała się wysoka postać przystojnego księcia Feliksa Jusupowa, zabójcy Rasputina. Będąc pośrednikiem w sprzedaży starych mebli, nie znalazł się tu, by kupować, lecz towarzyszyć pięknej kobiecie, księżniczce Paley, córce pewnego arcyksięcia, która przyszła wylać łezkę na „łzy Elżbiety".

Aukcja miała się rozpocząć od uderzenia młotka licytatora Lair-Dubreuila, który był już na stanowisku w towarzystwie panów Falkenberga i Linzelera, kiedy w tłumie powstało jakieś dziwne zamieszanie. Morosini zobaczył, jak w kierunku miejsc w pierwszym rzędzie, które pośpiesznie starało się zwolnić dwóch młodych ludzi, sunie ekstrawagancki kapelusz otoczony sutą, czarną woalką w złote kropki, spod której wyziera trupio blada twarz pokryta białym pudrem w odcieni zieleni... Morosini rozpoznał ogniste oczy markizy Casati. Wierna swojemu niekonwencjonalnemu stylowi ubierania i pasji orientalizmu, nosiła szerokie, pozłacane pantalony sułtanki i mantylkę z czarnego weluru.

Luiza Casati tutaj? - pomyślał ze zgrozą Morosini. -Nie będę mógł się jej pozbyć.

Nie zdziwiło go, że w orszaku królowej Wenecji zauważył elegancką i zwiewną sylwetkę lady Mary Saint Albans w kostiumie z biało-niebieskiego krepdeszynu od Redfer-na i małym kapelusiku. - Jeszcze jej tu brakowało - pomyślał, gdyż nie zachował dobrego wspomnienia z wizyty, jaką mu złożyła. - Można by sądzić, że te dwie kobiety stały się nierozłączne... O niebiosa, żeby tylko udało mi się im umknąć!...

Ale było to tylko pobożne życzenie. Bransoletka złożona z dwudziestu siedmiu brylantów, para kolczyków, z których każdy wykonano z kwadratowego szmaragdu otoczonego brylantami, pierścień złożony z dwóch pięknych diamentów, naszyjnik ze stu pięćdziesięciu pereł i broszka ozdobiona trzema szmaragdami, to wszystko można było łatwo kupić, ale jeszcze nie zaczęła się prawdziwa gorączka. Wymieniona biżuteria była wspaniała, ale niezbyt stara; wszyscy czekali na klejnoty historyczne.

Pierwszy dreszcz przeszył publikę, kiedy przyszła kolej na wspomniany przez Minę złoty komplet wysadzany topazami i turkusami. Uroczy ten zestaw, składający się z naszyjnika, pary kolczyków i wspaniałego małego diademu, car Aleksander I ofiarował onegdaj prababce księżniczki Apraksyny w zamian za kilka przysług.

Mina chyba oszalała! - pomyślał Morosini. - Jest zbyt piękny dla signory Rapalli; wkrótce skończy siedemdziesiąt lat i jest taka okropna!

Wkrótce jednak zaczął żałować tak niesprawiedliwej oceny. To, że Rapalli zaliczał się do nuworyszów, nie przeszkadzało mu w uwielbianiu żony, która była czarującą starszą panią. O ile ją znał, pewnie nigdy nie włożyłaby wszystkich tych książęcych klejnotów, lecz widząc w nich dowód miłości małżeńskiej, uczyniłaby z nich swój bezcenny skarb, który otaczałaby nabożnym szacunkiem niczym obraz Madonny.

To znacznie lepszy los - pomyślał Morosini - dla klejnotów tej klasy niż miejsce na głowie modnej kurtyzany podczas orgii w prywatnych gabinetach w Cafe de Paris lub u La Perouse. Otóż jakiś protektor jednej z tych pań licytował zażarcie i nagle Aldo również wkroczył do walki, którą zresztą wygrał, skwitowany frenetycznymi oklaskami Luizy Casati i grupy Rosjan.

Tymczasem sala zaczęła się ożywiać. Jedynie wąska grupka stałych bywalców nie brała udziału w ogólnym rozgardiaszu. Były to osoby starsze, które przychodziły tu prawie co dzień jak na przedstawienie. Zajmowały miejsca w kącie sali, nie interesując się bogatymi amatorami. Jedne przeglądały katalogi, inne podziwiały rzeczy, które jeszcze miały zostać sprzedane. Wśród nich wyróżniał się starszy mężczyzna - przynajmniej sądząc po białych włosach - który tkwił nieruchomo, jakby pogrążony we śnie. Aldo widział tylko jego niewyraźny profil ukryty między rondem sfatygowanego, filcowego kapelusza a kołnierzem szarego surduta pamiętającego lepsze czasy.

Mężczyzna był tak nieruchomy, że można by pomyśleć, iż nie żyje. Morosiniego coś w nim zaintrygowało, jakieś niejasne wspomnienie, jednak tak odlegle, że nie mógł go sprecyzować. Chciał go zobaczyć z przodu, lecz z jego miejsca było to niemożliwe.

Aldo, nie zamierzając nic więcej kupować, nie śledził licytacji, interesując się salą, w której wrzało. Pośród najbardziej rozognionych zauważył lady Saint Albans, która ogarnięta nagłą pasją zdawała się ofiarą świętego gniewu. Właśnie stoczyła z Aga Khanem bój o włoski wisior z XVI wieku, złożony z wielkiej barokowej perły i wielobarwnych kamieni. Licytowała go z zapartym tchem, nie przestając miętosić rękawiczek.

Boże, już widziałem wielu pasjonatów w moim życiu, ale nie do tego stopnia - pomyślał Morosini. - Całe szczęście, że lord Killrenan stworzył między nim a nią głęboką przepaść...

Ale najgorsze nastąpiło, kiedy licytację wygrał orientalny książę; ze ślicznych, szarych oczu Luizy Casati trysnęły łzy wściekłości i współczucia. Starała się coś szepnąć na ucho nieszczęśliwej przyjaciółce, wskazując na stół licytatora: na poduszce z czarnego weluru ukazały się diamentowe „łzy", które przywitał ogólny szmer podziwu.

Morosini również poczuł się zafascynowany. Były to dwa wspaniałe kamienie oprawione jako kolczyki, które roztaczały delikatny, różowy blask. Drżenie podziwu przebiegło przez salę jak morski szkwał, nawet starszy pan na końcu sali wyprostował się, żeby lepiej je widzieć, ale natychmiast usiadł, nie kryjąc wielkich emocji.

Propozycje ceny padały ze wszystkich stron. Aldo również dał się wciągnąć, nie wierząc jednak w swoje zwycięstwo. Kiedy do gry wchodził Rothschild czy inny magnat, walka stawała się nierówna. Starszy pan nie przestawał wstawać i siadać, aż stało się jasne, że wygra tę aukcję. Jednak nędzny wygląd staruszka wzbudził wątpliwości licytatora do tego stopnia, że bezpośrednio zwrócił się do niego z pytaniem:

-  Pan życzy sobie jeszcze licytować? Usłyszano nieśmiały i nieco wystraszony głos:

-  Ja? Ależ ja nie licytowałem...

-  Jakże to? Cały czas podnosił pan ręce, a wie pan, że wystarczy drobny znak.

-  Och! Bardzo przepraszam... Nie zdawałem sobie sprawy... Byłem taki szczęśliwy... Jeszcze nigdy nie widziałem tak olśniewających klejnotów...

Po sali przebiegły śmiechy i stary pan odwrócił się, smutny, lecz pełen godności.

-  Proszę państwa... nie trzeba się śmiać!... To prawda, co mówię!

Tylko Morosini się nie śmiał. Z przejęciem patrzył na tę twarz, która wyłoniła się nagle z najdroższej mu przeszłości: był to Hieronim Buteau, jego stary nauczyciel, po którym ślad zaginął podczas wojny. Wkrótce jednak radość zniknęła na widok stanu, w jakim się ów człowiek znajdował: blada twarz poorana zmarszczkami, zbyt długie, matowe włosy i oczy pełne bólu, jakby nieobecne.

Tymczasem nauczyciel nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt cztery lata.

Morosiniego przestała interesować aukcja. Chciał, żeby jak najszybciej się skończyła i żeby mógł uściskać starego przyjaciela.

Nastąpiło to wkrótce. Baron Edmund zgarnął „łzy" i sala, komentując wydarzenie, powoli zaczęła pustoszeć. Szybki rzut oka i Morosini stwierdził, że markiza Casati jest zbyt zajęta pocieszaniem przyjaciółki, której nic się nie udało kupić, by miała stanąć mu na drodze. Książę kilkoma susami dopadł do starego nauczyciela, który siedział na krześle i pochlipywał. Aldo usiadł obok niego i szepnął:

- Panie Buteau, jakże jestem szczęśliwy...

Ujął dwie drżące, kruche dłonie i ścisnął je w swoich. Nauczyciel spojrzał na niego z niemym zachwytem.

-  Poznaje mnie pan? Jestem Aldo, pański uczeń. W oczach pełnych łez pojawił się błysk radości.

-  Czy ja śnię, czy to naprawdę pan?

-  To ja. Dlaczego nie dawał pan znaku życia? Myślałem, że pan nie żyje.

-  Bo myślałem, że nie żyję... Na skutek rany w głowę straciłem pamięć... to wielka przerwa w moim życiu, ale niedawno zostałem wyleczony. Jak sądzę... Mogłem opuścić szpital. Z mojej skromnej pensji opłacam sobie pokój przy ulicy Meslay... niedaleko stąd.

-  A dlaczego nie przyjechał pan do Wenecji? Dlaczego nie wrócił pan do nas?

-  Proszę sobie wyobrazić, że nie byłem pewien, czy ten etap mego życia rzeczywiście miał miejsce. Przecież mógł być tylko wytworem mojej wyobraźni. W mojej głowie trwał wielki zamęt, nie wiedziałem, kim jestem ani skąd przychodzę! Wenecja... To tak daleko... a podróż drogo kosztuje. Gdybym się pomylił, gdybym sobie pana wymyślił, nie mógłbym wrócić do domu i...