-  Nie mówiąc o krwi rozlanej dla niej od chwili, kiedy została skradziona ze świątyni jerozolimskiej! Ale niech pan kontynuuje...

-  Dziesiątki tysięcy hugenotów emigrowało, żeby móc żyć i modlić się w spokoju. Rodzina Guilhema błagała go, żeby zrobili to samo. Przyszłość jeszcze mogła się do nich uśmiechnąć, ponieważ zabrali ze sobą Błękitną Gwiazdę. Mo-


gła ich prowadzić tak jak światło niebiańskie doprowadziło trzech monarchów do stajenki Betlejemskiej... Ale Guilhem był uparty jak osioł. Nie zamierzał opuścić ukochanej ziemi, licząc, że on i jego bliscy zostaną uratowani dzięki spadkobiercy rodu Mon-tlaure, z którym, jak sądził, związany był starą przyjaźnią... Tak jakby pomiędzy tak wielkim panem a zwykłym mieszczaninem możliwa była przyjaźń! - zadrwił Ferrals, wzruszając ramionami. - I tak przyszły książę, któremu marzyło się błyszczeć w Wersalu, a skąpstwo jego ojca czyniło to niemożliwym - udało się przekonać Guilhema, żeby powierzył mu klejnot. Zaklinał się, że przekazany pewnemu królewskiemu ministrowi zapewni święty

spokój wszystkim Ferralsom, obecnym i przyszłym. I Gu-ilhem, zbyt naiwny, jak się wydaje, uwierzył temu nędznikowi. Następnego dnia został zatrzymany, pośpiesznie osądzony za upieranie się przy swoich przekonaniach i zaciągnięty aż do Marsylii, gdzie przykuto go do wioseł królewskiej galery. Tam wyzionął ducha pod ciosami strażników. Jego żonie i dzieciom udało się uciec i dotrzeć do Holandii, gdzie dostali schronienie takie, na jakie zasługiwało ich nieszczęście. Co do Błękitnej Gwiazdy, powierzona pewnemu lichwiarzowi, została odzyskana wraz ze śmiercią starego księcia i od tego dnia zajęła miejsce wśród skarbów waszych przodków, książę Morosini!... I co pan sądzi o mojej historii?

Aldo uniósł powieki, które miał spuszczone, i utkwił poważne spojrzenie w twarzy adwersarza.

-  Uważam, że jest straszna... lecz od zamierzchłych czasów ludzie wymyślają podobne. Co do mnie, wiem jedno: moją matkę zamordowano, żeby mocją spokojnie okraść! Reszta mnie nie interesuje!

-  Popełnia pan wielki błąd! Sądzę, że historia zatoczyła koło. Trzeba było, żeby została przelana krew niewinnej, by odkupić śmierć porządnego człowieka i nawet jeśli ciężko to panu słyszeć, myślę, że dusza Guilhema może teraz spać spokojnie!

Aldo wstał tak gwałtownie, że hiszpańskie krzesło się zachwiało.

-  Ale nie dusza mojej matki! Dowiedz się, sir Eryku, że muszę znaleźć zabójcę! Niech się pan modli, żeby nie dotknęło to pana zbyt mocno!

Anglik znowu wzruszył ramionami.

-  Ta, którą zamierzam poślubić, jest jedyną istotą, na jakiej mi zależy... bardzo ją kocham, bardziej niż cokolwiek na świecie... O innych nie dbam i nawet gdyby pan pozabijał całą jej rodzinę, nie przejąłbym się.

-  To niech mi pan odda szafir! Jestem gotów zapłacić!


-  Nie jest pan wystarczająco bogaty! - odparł handlarz bronią z pogardą.

-  To prawda, że nie tak jak pan, ale bardziej, niż sobie pan wyobraża. Kamienie historyczne czy nie, to mój zawód i znam ich wartość, czy to będzie klejnot Régent czy Koh-i-Noor. Niech pan powie swoją cenę, a ja się zgodzę!... Sir Eryku, niech pan będzie wspaniałomyślny: pan zdobył szczęście, niech mi pan odda klejnot!

-  Jedno nie idzie w parze z drugim. Ale rzeczywiście będę wspaniałomyślny: wpłacę panu okrągłą sumę za Błękitną Gwiazdę. Jako odszkodowanie...

Morosini się zachwiał. Ten parweniusz bez wątpienia myślał, że bogactwo pozwala mu na wszystko. Aby się uspokoić, powoli wyciągnął ze złotego etui z wygrawerowanym herbem rodowym papierosa, strzepnął go o błyszczące wieczko, zanim włożył do ust, zapalił i powoli się zaciągnął, jednocześnie nie spuszczając oczu z adwersarza, któremu się przyglądał tak uporczywie, jakby Ferrals był dziką bestią.

-  Pańskie tradycje rodzinne nie przeszkodziły jednak, że został pan handlarzem. To, co pan umie najlepiej, to płacić, płacić, płacić! Płacić za przedmiot... płacić za kobietę, wszystko jedno! Obawiam się, że jest pan zdolny nawet przekupić śmierć! Sądzi pan, że życie matki można przeliczyć na pieniądze? Wydaje się, że obecnie szczęście panu sprzyja, ale niech pan się strzeże, bo szczęście może się odwrócić.

-  Jeśli ma pan nadzieję, że mnie rozzłości, to traci pan czas! Co do mojego powodzenia, niech się pan o nie nie martwi; mam sposoby, aby mnie nie opuszczało!

-  Znowu pieniądze? Pan jest niepoprawny, ale proszę sobie zapamiętać: kamień, który pan zdobył takimi mętnymi metodami, a w którym pan widzi talizman, był przyczyną zbyt wielu tragedii, aby mógł przynosić szczęście. Niech pan wspomni moje słowa, kiedy ono pana opuści, sir Eryku! Uniżony sługa!

Morosini nie chcąc słyszeć już nic więcej, skierował się do drzwi gabinetu, zbiegł po schodach, w holu odebrał od służącego kapelusz, laskę i rękawiczki. Lecz kiedy chciał je włożyć, poczuł coś w lewej rękawiczce, więc wsunął ją do kieszeni. Dopiero u ciotki postanowił sprawdzić, co jest w środku, i wyciągnął mały zwitek papieru, na którym ktoś skreślił kilka słów drżącą ręką:


Jutro, około piątej, wybieram się na herbatę do ogrodu zoologicznego. Moglibyśmy się tam spotkać, ale proszę do mnie podejść tylko, kiedy będę sama.

Muszę z Panem porozmawiać.

Żadnego podpisu, ale ten nie był potrzebny.

Morosiniego ogarnął nagły przypływ radości i wrócił mu dobry nastrój. Anielka naprawdę lubiła ogrody! Po Wilanowie - Lasek Buloński, ale nawet gdyby mu wyznaczyła spotkanie w kanałach lub katakumbach, pomyślałby, że to raj. Miał ją ujrzeć, rozmawiać z nią i nagle poczuł się jak Fortunio.

Aby wypełnić czymś czas, udał się do portiera, żeby zadzwonić do Gilles'a Vauxbruna, który - jak się okazało -wrócił już z ekspedycji do Turenii i zapraszał go na kolację. Proponował, by poszli do restauracji Cubata, dawnego carskiego kucharza, ostatnio pracującego przy Polach Elizejskich w miejscu, gdzie dawniej mieścił się pałac Paivy*21.

-  Dają tam nieźle zjeść - doda! Vauxbrun - w miłej, spokojnej atmosferze, co nie wszędzie jest możliwe. Do zobaczenia o ósmej!

*   *   *


Obaj przyjaciele mieli w zwyczaju przestrzegać punktualności. Kiedy równocześnie przekraczali drzwi restauracji, rozległ się przeszywający łoskot: przy trotuarze z piskiem opon zahamował mały roadster amilcar w jasnoczerwonym kolorze. Morosini, nie wierząc własnym oczom, rozpoznał siedzących w nim pasażerów: jasną czuprynę Vidal-Pellicorne'a, który prowadził, i tę bardziej uładzoną młodego Solmańskiego...

-  Znasz tego pomylonego archeologa? - spytał anty-kwariusz, któremu nie umknęło zdziwienie przyjaciela.

-  Spotkałem go raz czy dwa razy... Powiadasz, że jest stuknięty?

-  Gdy chodzi o egiptologię, wpada w delirium. Jedyny raz, kiedy zdecydowałem się wystawić naczynia grobowe, wpadł do mojego sklepu, aby wygłosić wykład na temat XVIII dynastii. Nigdy więcej nie tknę wyposażenia egipskiego grobowca, ze strachu, że ten człowiek znowu przyjdzie! Chodźmy na kolację, a przy odrobinie szczęścia nie zobaczy nas!

Licząc, że umknie przenikliwemu spojrzeniu Adalberta, Gilles Vauxbrun się mylił: rzadkie włosy, wydatny nos, królewskie oko i ciężkie powieki czyniły go podobnym do Juliusza Cezara lub do Ludwika XI, w zależności od oświetlenia. Ze swoją charakterystyczną twarzą, wielkim, zwalistym ciałem, zawsze ubrany z wyszukaną elegancją, i z kwiatem w butonierce, nigdy nie przechodził niezauważony. A ponieważ jego towarzysz również wyróżniał się z tłumu, kiedy weszli do restauracji, wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę, a kilka osób Vauxbruna pozdrowiło. Musieli nawet zatrzymać się przy stoliku, przy którym ładna kobieta wyciągnęła dłoń ciężką od pereł, żądając, aby antykwariusz przedstawił jej Morosiniego. Skutek był taki, że gdy już w końcu zajęli miejsca przy swoim stoliku, zauważyli, że Adalbert z Zygmuntem zajmują stolik tuż obok. Trzeba było się przywitać, ale dzięki Bogu na tym poprzestano i kolacja przebiegła przyjemnie.

Ale tylko do deseru...

Aldo spostrzegł, że Solmański nie przestaje patrzeć w jego stronę z uśmiechem, który go denerwował i niepokoił zarazem. Widać było, że młokos za dużo wypił. Adalbert również nie czuł się najlepiej. Po skończonym posiłku chwycił swego kompana pod ramię i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia, ale Zygmunt gwałtownym gestem wyrwał mu się, wykonał nagły zwrot i chwiejąc się na nogach, stanął przed obiektem zainteresowania. Pomimo błazeńskiej aparycji właściwej pijanicom w jego uśmiechu czaiła się groźba.

-  No wiecie państwo... hep!... nie można zrobić... jednego kroku... żeby na pana nie wpaść, książę... jak tam... W pociągu... na dworcu... a teraz... tutaj. Stwierdzam, że zajmuje pan trochę za dużo miejsca!

-  A pan nie trzyma się na własnych nogach! - odpalił Morosini z pogardą. - Jeśli nie chce pan spotykać ludzi, trzeba zostać w domu.


-  Chodzę, gdzie mi się podoba!

-  Ja również.

- Irobię, co chcę, a chcę... pana zabić, gdyż uważam, że za bardzo się pan interesuje... moją siostrą!

-  Panie Vidal-Pellicorne - wtrącił Vauxbrun - czy pozwoli pan, że pomogę panu wyprowadzić tego opoja?

-  Poradzę sobie! No, idziemy, Solmański! Robi pan z siebie przedstawienie.

Odwiozę pana do domu.

-  Nie... nie ma... mowy! Mieliśmy zagrać w Kole.

-  W takim stanie pana nie wpuszczą - zadrwił Morosini.

-  I ja tak sądzę. Chodźmy, Zygmuncie, wracamy! Dobranoc panom!

-  Ale ja chcę zabić tego tam! Na pojedynek! - upierał się młodzian.

-  Później! Najpierw musi pan przyjść do siebie.

Z pomocą kierownika sali Adalbertowi udało się wyprowadzić Solmańskiego z Cubat. Morosini zastanawiał się, dlaczego Vidal-Pellicorne zaczął utrzymywać tak bliskie stosunki z bratem Anielki.