- Ijest pan pewny, że to się uda? Aldo usłyszał westchnienie.

-  Niestety nie. Wszystko będzie zależeć od okoliczności...

-  A więc - rzekł Aldo, wstając - ja również będę realizować swój plan. Przynajmniej coś się będzie działo.

-  Dlaczego nie? Ale niech mi pan zaufa: musi mi pan najpierw powierzyć swą kopię.

-  Dziś wieczorem. A teraz, kiedy uzgodniliśmy stanowiska, czy mogę zadać pytanie... trochę niedyskretne?

-  Dlaczego nie? Niedyskrecja bywa bardzo pouczająca.

-  Jest pan archeologiem?

-  Zapalonym! Gdybym w związku ze śmiercią Amschela nie musiał pomagać Szymonowi, byłbym teraz w Egipcie, mój drogi, w towarzystwie poczciwego pana Loreta, kierownika muzeum w Kairze, w trakcie wykopalisk, które w Dolinie Królów rozpoczęli lord Carnavon i Howard Carter. Dysponują środkami, których my nigdy nie będziemy mieli. Czy to aluzja do moich dłoni i wczorajszej ekspedycji, które pana niepokoją?

-  Nie jestem zaniepokojony, lecz ciekawy...

-  Nie mam nic z włamywacza... nawet jeśli moje zdolności ślusarskie przekraczają typowe umiejętności. Już dawno zrozumiałem, do jakiego stopnia to może być użyteczne.

-  Będę o tym pamiętać. A teraz niech mi pan życzy szczęścia. I dziękuję za obiad. To byt prawdziwy sukces kulinarny!

*   *   *


Wczesnym popołudniem Cyprian w meloniku i długim, czarnym płaszczu pozapinanym szczelnie jak na pojedynek, zaniósł do pałacu Ferralsa kartkę od Alda, w której książę prosi barona o rozmowę. Odpowiedź przyszła w ciągu pół godziny: sir Eryk pisał, że jest bardzo zaszczycony, mogąc przyjąć księcia Morosiniego, i proponował spotkanie jutro o piątej po południu.

-  Pójdziesz tam? - spytała pani de Sommieres, której ta wizyta się nie podobała. - Lepiej będzie, jeśli zaprosisz go tutaj.

-  Żeby pomyślał, iż zdecydowałaś się na sprzedaż? Nie idę do Canossy, ciociu Amelio, lecz zamierzam rozmawiać o interesach i wolałbym, żebyś nie była w to zamieszana...

-  Tylko bądź ostrożny! Przeczucie mi mówi, że na tym nieszczęsnym szafirze można się sparzyć, a mój sąsiad nie wzbudza zaufania.

-  To naturalne, biorąc pod uwagę wasze stosunki, ale bądź pewna, że mnie nie zje!

Aldo miał całkowicie spokojny umysł. Kiedy szedł do Ferralsa, czul, że udaje się raczej na krucjatę, niż że pakuje się w zasadzkę. Mimo to rano odwiedził pewnego handlarza bronią, aby zgodnie z radą Adalberta kupić małego browninga 6,35. I chociaż broń ta nie mogła zepsuć eleganckiej linii szarego garnituru uszytego w Londynie, zostawił ją w domu.

Tenże garnitur znalazł się wkrótce we właściwym towarzystwie, gdyż sługa w angielskim tużurku, kamerdyner i sekretarz, którzy przyjęli gościa w pałacu barona, byli niezwykle eleganccy. Co do domu, był on mieszanką Bri-tish Museum i pałacu Buckingham. Ż pewnością wyglądał jak siedziba człowieka bogatego, ale pozbawionego gustu. Morosini patrzył z

przygnębieniem na nagromadzenie antycznych dzieł sztuki, niekiedy nieprawdopodobnej urody, jak ten Dionizos Praksytelesa sąsiadujący z bykiem kreteń-skim czy dwie gabloty wypełnione po brzegi wspaniałymi greckimi amforami. Zgromadzono tam tyle antyków, że mogły wypełnić jeden lub dwa muzea oraz trzy lub cztery galerie.

Zaczynam rozumieć, dlaczego brakuje mu miejsca - pomyślał Morosini, idąc za tęgim sekretarzem. - Ale jemu nie wystarczy skromny dom ciotki Amelii... powinien nabyć Grand Palais albo wręcz jakiś nieczynny dworzec kolejowy...

Weszli na schody zaludnione rzymskimi patrycjuszami, aby dotrzeć do gabinetu - pewnie tego samego, do którego wszedł yidal-Pellicorne - i przenieśli się o kilka wieków później. Ściany zapełniały półki pełne książek, na podłodze spoczywał olbrzymi, wspaniały perskim dywan w kolorze głębokiej, świetlistej czerwieni. Wystroju dopełniał wielki stół z czarnego marmuru z nogami z brązu i trzy hiszpańskie krzesła z XVI wieku godne Eskurialu*19.

Fotel gospodarza był zwrócony oparciem do wielkiego okna, a plecami do światła, lecz Aldowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by rozpoznać w tym, który wstał kurtuazyjnie na jego powitanie, osobnika idącego za Anielką w parku Monceau - mężczyznę z białymi włosami i czarnymi jak węgle, głęboko osadzonymi oczami.

-  Zdaje mi się, że już się gdzieś spotkaliśmy? - zagaił ubawiony gospodarz... - a także, że obaj jesteśmy miłośnikami ładnych kobiet, nieprawdaż?

Baron miał wspaniały głos przypominający tembr Szymona Aronowa. Magiczny, ciepły i aksamitny. Bez wątpienia był to jedyny urok tej tajemniczej osoby. Dłoń, którą wyciągnął, i którą Morosini ujął bez wahania, była silna. Gość również się uśmiechnął, mimo że poczuł w sercu ukłucie zazdrości: kto wie, czy pokochać Ferralsa nie było łatwiej, niż przypuszczał.

-  Okoliczności mojej wizyty zmuszają mnie do przeproszenia narzeczonego panny Solmańskiej - powiedział. - Tak się złożyło, że podróżowaliśmy razem Nord--Expressem, a nawet spożywaliśmy wspólny posiłek. Pragnąłem tylko się przywitać, zamienić kilka słów, lecz obawiam się, że tamtego dnia w parku przestraszyła się na mój widok, ponieważ nie chciała mnie spotkać. Do tego stopnia, że pomyślałem, iż padłem ofiarą niewiarygodnego podobieństwa.

-  Niemożliwego podobieństwa! - przerwał Ferrals z dumą. - Moja narzeczona jest jedyna i nie można jej porównać z żadną inną kobietą na świecie!... Ale niechże pan siada i opowiada, czemu zawdzięczam tę wizytę?

Aldo usiadł na jednym z zabytkowych krzeseł, poprawiając ze szczególną troską kanty spodni. Ten niewinny manewr dał mu kilka sekund do namysłu.

-  Zechce mi pan wybaczyć, że pytam o hrabiankę Solmańską - zaczął powoli, celowo ważąc słowa. - Kiedy przyjechaliśmy do Paryża tamtego wieczoru, byłem pod wrażeniem jej urody... ale nie tylko jej... również urody wisiora, który lśnił na jej szyi, czyli klejnotu, którego szukam od prawie pięciu lat...

Pod gęstymi brwiami Ferralsa błysnęły czarne oczy, ale on sam nie przestawał się uśmiechać.


Musi pan przyznać, że nosi go z niezwykłą gracją -rzucił uprzejmym tonem, który zirytował Morosiniego, gdyż nagle odniósł wrażenie, że gospodarz z niego kpi.

-  Najpiękniej wyglądał jednak na szyi mojej matki... zanim została zamordowana, a klejnot skradziony - rzucił twardo, co zmazało uśmiech z twarzy Ferralsa.

-  Zamordowana?... Jest pan pewien, że się nie myli?

-  Chyba że sporą dawkę skopolaminy podaną jej w słodyczach potraktuje pan jak zalecenie lekarza. Księżna Izabela została zamordowana, sir Eryku, aby umożliwić kradzież pradawnego szafiru ukrytego w kolumnie łóżka, miejscu znanym tylko jej i mnie!

- Inie zgłosił pan tego policji?

-  Po co? Żeby wszystko pomieszali, sprofanowali ciało mojej matki, wprowadzili zamieszanie? My, Morosini, od wieków wymierzamy sprawiedliwość sami! - Rozumiem, ale czy uwierzy mi pan, że nie wiedziałem o tej tragedii?

-  A czy wie pan przynajmniej, w jaki sposób hrabia Sol-mański wszedł w posiadanie klejnotu? Pańska narzeczona twierdzi, że szafir dostała w spadku po matce, i nie mam żadnego powodu, aby podawać jej słowa w wątpliwość.

-  Mówiła panu o tym? Kiedy? Gdzie?

-  W Nord-Expressie... po tym jak powstrzymałem ją przed wyskoczeniem z pędzącego pociągu!

Twarz Ferralsa nagle pobladła.

-  Chciała popełnić samobójstwo?...

-  Kiedy chce się wysiąść z pociągu przy dużej szybkości, intencje wydają się jednoznaczne, nieprawdaż?

-  Ale dlaczego?

Może dlatego, że nie do końca zgadza się ze swoim ojcem w sprawie małżeństwa... Jest pan wyjątkową partią, sir Eryku, ale młoda dziewczyna widzi rzeczy inaczej.

-  Pan mnie zadziwia! Do tej pory wydawało mi się, że jest raczej zadowolona...

-  Do tego stopnia, że nie ośmieliła się rozpoznać towarzysza podróży, ponieważ szedł pan za nią? A może ona się pana boi?

-  Mam nadzieję, że nie! Mogę jej ofiarować królewskie życie!

-  W to nie wątpię. Posunę się dalej, twierdząc, że poznając pana osobiście, musiała przeżyć miłą niespodziankę. Natomiast wydaje mi się, że jej ojciec ma charakter, jak by to powiedzieć... raczej szorstki... i że zależy mu na tym małżeństwie. Przynajmniej tak samo, jak panu zależy na moim szafirze. Dlatego, proszę, żeby mnie pan oświecił w tej materii. Nie jest pan kolekcjonerem historycznych kamieni. Dlaczego więc tak zależy panu na tym klejnocie?

Sir Eryk wstał z fotela i oparł się o marmurowy blat biurka.

- To stara historia - westchnął. - Powiada pan, że szuka Błękitnej Gwiazdy - gdyż tak ten szafir nazywano zawsze w mojej rodzinie - od pięciu lat. A ja jej szukam od trzech wieków!...

Morosini spodziewał się wszystkiego, ale nie tego i przez myśl mu przemknęło, czy ten człowiek przypadkiem nie oszalał. Ale nie, wyglądał normalnie.

-  Od trzech wieków? - spytał. - Przyznaję, że nie rozumiem; musi w tym tkwić jakaś pomyłka. Nigdy nie słyszałem, żeby szafir Wizygotów lub szafir rodu Montlaure był nazywany inaczej.

-  Kiedy ród Montlaure wszedł w jego posiadanie albo pośpiesznie zmienił mu nazwę, albo o tym nie wiedział.

-  Czy chce pan przez to powiedzieć, że uważa pan moich przodków ze strony matki za złodziei?

A pan nie sugeruje, że mój przyszły teść jest zabójcą lub prawie? Jesteśmy kwita!

Aldo czuł, że zaczyna się prawdziwy pojedynek. Topór wojenny został wykopany. Teraz nie należało popełnić błędu, dlatego starał się, by jego głos odzyskał spokojny ton.

-  Wszystko zależy od punktu widzenia - westchnął. -Niech mi pan opowie swoją wersję historii Błękitnej Gwiazdy, a może wspólnie coś postanowimy. Co pańska rodzina może mieć wspólnego z rodem Montlaure?

-  Powinien pan uściślić: „z książętami de Montlaure" - odpalił Ferrals. - Musi pan wiedzieć jedno: moja rodzina pochodzi z Górnej Langwedocji, podobnie jak pańska, ale jedni byli protestantami, drudzy katolikami. 18 października 1685 roku wasz słynny Ludwik XIV odwołał edykt nantejski*20, stawiając poza prawem wszystkich, którzy nie zamierzali się modlić tak jak ich król. Mój przodek, Guilhem Ferrals, był medykiem, a zarazem namiestnikiem króla w małej osadzie Carcasses leżącej w pobliżu pewnego potężnego książęcego zamku. Błękitna Gwiazda przechodziła w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Miała swoją historię, a także legendę, uchodziła bowiem za święty kamień przynoszący szczęście i, aż do tych strasznych czasów, nic nie zaszkodziło jej reputacji...