Wieczorem po kolacji, odprowadziwszy ciotkę Amelię do jej szklanej klatki, do której zjechali, korzystając z małej windy hydraulicznej, zawiadomił Cypriana, że wychodzi do ogrodu zapalić cygaro.

-  Nie trzeba zostawiać światła w salonach! Niech tylko się świeci na schodach, żebym mógł trafić do pokoju. Sam je zgaszę po powrocie.

-  Czy książę się nie obawia, że może się przeziębić? Pani markiza sugeruje, że zanim się pójdzie degustować hawańskie cygaro w ogrodzie, trzeba się przebrać w coś bardziej stosownego...

Twarz starego sługi była uosobieniem życzliwości, ale Morosini nie dał się zwieść pozorom i wybuchnął śmiechem.

-  Ciotka wszystko przewidziała, nieprawdaż?

-  Pani markiza zawsze wszystko przewidzi... i bardzo kocha księcia...

-  A zatem dlaczego nie udzieliła mi dobrych rad podczas kolacji?

Cyprian pociągnął nosem i machnął ręką:

-  Sądzę, że z powodu panny Marii Andżeliny. Pani markiza nie chce, żeby jej dama do towarzystwa wiedziała, iż ma pan wielką ochotę spacerować po deszczu... Założę się, że zatrzyma ją cały wieczór przy sobie, każąc jej czytać Nędzników. Może nawet cały tom albo przynajmniej dwa lub trzy rozdziały.

-  Rozumiem... - powiedział Aldo klepiąc kamerdynera po ramieniu. - A zatem, pójdę się przebrać.

Uśmiechał się, pokonując po cztery schody, a przechodząc obok pokoju pani de Sommieres, posłał jej dłonią pocałunek. Co za sprytna stara dama! Wiedział, że nie cierpiała kłaść się wcześnie, zaskoczyła go więc, kiedy przy kolacji wyraziła chęć udania się na spoczynek. Postępując w ten sposób, dała mu do zrozumienia, że trzyma jego stronę we wszelkich okolicznościach i że Aldo może robić w jej domu, co tylko zapragnie.

Chwilę później, zamieniwszy wieczorowy strój na marynarski sweter z czarnej wełny, a lakierki na solidne buty z gumową podeszwą, wyszedł do ogrodu, co prawda bez cygara, ale za to z etui w kieszeni pełnym papierosów. Kto wie, jak długo miała trwać warta, którą sam sobie wyznaczył?

W ogrodzie panował spokój, ale z sąsiedniego domu dochodziły żywe odgłosy przyjęcia. Z powodu wilgotnej nocy, wielkie oszklone drzwi były tylko uchylone i przepuszczały wzniosłe dźwięki poloneza Chopina, a ręce pianisty musiały należeć do prawdziwego mistrza.

Maria Andżelina nie powiedziała, że organizują koncert? - pomyślał Morosini i postanowił zbadać sprawę z bliska.

Obydwa pałace przylegały do siebie i podjazdy dzieliło tylko zwykłe ogrodzenie na słupach. Zebrawszy się na odwagę, Aldo wlazł w rododendrony i doszedł do murku, w którym zamocowane było ogrodzenie. Po chwili był już po drugiej stronie, gdzie królowały ligustry, derenie i hortensje, istny mur roślinności łączący podjazd z budynkiem i szerokimi schodami opasującymi dom, którego rozświetlone okna rozjaśniały ogród.

Chociaż nie było to wygodne, Aldo przedzierał się wśród gałęzi i już miał dotrzeć do celu, kiedy nagle jakiś meteoryt prosto z nieba z trzaskiem gałęzi spadł mu niemal na plecy - rzadki rodzaj meteorytu, gdyż powiedział „och!", a potem rzucił cicho cały stek przekleństw.

-  Złodziej! - krzyknął Morosini.

Chwycił osobnika oburącz i rzucił go na ziemię, gotów zaaplikować mu lewy sierpowy, nie myśląc o tym, że jego sytuacja jest równie delikatna, co nieznajomego.

-  Ja, złodziejem? Niech pan uważa, do kogo mówi, dobry człowieku! Jestem zaproszony przez twojego pana!

Zrozumiawszy, że intruz bierze go za służącego, Al-do postanowił prowadzić tę grę. Osobnik był raczej sympatyczny, a nawet zabawny: wysoki i chudy, w stroju wieczorowym, który nieźle ucierpiał podczas lądowania w krzakach, o niewinnym spojrzeniu dziecka z chóru kościelnego i z rozczulającą blond grzywką, która opadała mu na brwi. Ale jego okrągła twarz okolona masą kręconych włosów nie należała do dziecka, lecz do mężczyzny trzy-dziestopięcio-, czterdziestoletniego.

-  Pragnę uwierzyć - powiedział Aldo - ale goście kręcą się po salonach, a nie po dachu!

-  A cóż ja bym robił na dachu? - odparł nieznajomy głosem prawdziwego oburzenia. - Stałem sobie na balkonie pierwszego piętra, paląc papierosa, i raptem, ni stąd, ni zowąd, straciłem równowagę i bęc, runąłem jak długi! Czasami miewam zawroty głowy... Tylko teraz nie wiem, jak wyglądam. Jestem przemoknięty... Jeśli pan jest z tego domu, czy mógłby pan zaprowadzić mnie w jakieś suche miejsce, żebym mógł doprowadzić do porządku ubranie?

-  Tak, ale najpierw niech mi pan powie, co pan robił na pierwszym piętrze?

-  Otóż, nie lubię muzyki poważnej, a Chopin mnie nudzi. Gdybym wiedział, że przyjęcie zacznie się od koncertu, przyszedłbym później. Czy teraz mógłbym się osuszyć?

-  To się da zrobić - odparł Aldo z kpiącym uśmiechem. - Jak tylko poda mi pan swoje nazwisko, abym mógł sprawdzić, czy figuruje pan na liście gości...

-  Jest pan bardzo nieufny. A nie chciałbyś, dobry człowieku, dziesięciofrankówki? Wolałbym, żeby Ferráis nie wiedział, że jeden z jego gości spacerował po balkonie.

-  Jedno nie przeszkadza drugiemu - odparł Aldo, którego ta sytuacja zaczynała bawić. - Nic mu nie powiem... ale niech mi pan wyjawi, kim pan jest... dla spokoju mego sumienia.

-  Jeśli tak ci na tym zależy... Nazywam się Adalbert Vidal--Pellicorne, jestem archeologiem i literatem... Zadowolony?

Słysząc to, Morosini roześmiał się w głos.

-  Bardziej niż może pan sobie wyobrazić! To niezwykła przyjemność spotkać pana w tych zaroślach. Myślałem, że jest pan w Chantilly!

W miarę słuchania oczy Adalberta ogromniały ze zdziwienia.

-  Czy służący może wiedzieć coś takiego? - spytał. -Ale... może pan nie jest służącym?

- Właściwie... nie jestem!

-  No więc, kim pan jesteś i co tu robisz? - spytał Adalbert, podnosząc głos. Równocześnie jego prawa ręka sięgnęła do tylnej kieszeni spodni. Mógł być uzbrojony, więc Aldo postanowił wyprowadzić go z błędu.

-  Jestem sąsiadem.

-  Co za blaga! Sąsiad, lub raczej sąsiadka, to stara markiza de Sommieres. Jest pan za młody, aby być panem markizem.

-  Tym bardziej że już dawno przeprowadził się on na tamten świat.

-  Bez wątpienia, ale mogę być jej siostrzeńcem... oraz przyjacielem Szymona Aronowa! Niech pan idzie za mną! Tu będziemy mogli porozmawiać, a pan będzie mógł doprowadzić się do ładu... tylko niech pan sobie czegoś nie rozerwie, przechodząc przez ogrodzenie!

Tym razem Vidal-Pellicorne dał się poprowadzić bez protestów i chwilę później obaj znaleźli się w pałacu ciotki Amelii. Aldo natychmiast udał się na poszukiwanie Cypriana, który spojrzawszy na intruza, nie miał wcale zdziwionej miny.

-  Rozumiem! - oznajmił z niewzruszoną miną. - Jeśli książę chciałby pożyczyć szlafrok temu... panują mógłbym naprawić szkody odniesione przez przyodziewek tego pana...

-  Książę!? Do diaska! - zagwizdał Vidal-Pellicorne. -Słusznie podejrzewałem, że nie jest pan tym, za kogo się podaje!

-  Słusznie. Nazywam się Aldo Morosini... i zaraz przyniosę to, czego panu trzeba.

Kiedy wrócił po chwili, ten, który był teraz jego gościem, udał się w asyście Cypriana w gąszcz roślin, by się przebrać, po czym wrócił i usiadł naprzeciwko gospodarza. Tymczasem Aldo otworzył szafkę z likierami, wyjął karafkę ze słynnym Napoleonem I, i napełnił dwa słuszne kieliszki.

-  Nie ma nic lepszego, żeby powrócić do równowagi! -powiedział. - A teraz może byśmy odkryli przed sobą karty?

-  Wiedząc, kim pan jest, wreszcie zrozumiałem, co pan robił w ogrodzie. Szafir gwiaździsty, który ma na sobie narzeczona Ferralsa tego wieczoru, należy do pana, nieprawdaż? Ten sam, który Szymon Aronow chciał od pana kupić? Jednego nie rozumiem: jak słynny kamień, który należał do wielkiej francuskiej damy, żony wenecjanina, może zdobić dekolt - wspaniały zresztą - polskiej hrabianki, która wychodzi w Paryżu za mężczyznę o niepewnej narodowości noszącego angielski herb.

-  Jak go pan rozpoznał?

-  Mam wierną kopię narysowaną przez Szymona Aro-nowa. A także kopie pozostałych brakujących kamieni. Kiedy zobaczyłem go na szyi dziewczyny, zadałem sobie pytanie: co on robi w tym miejscu?

-  Sam też chciałbym to wiedzieć. Zniknął z mego pałacu pięć lat temu, a złodziej, żeby go zdobyć, zamordował moją matkę, ale fakt ten wolałem utrzymać w tajemnicy. To dlatego Aronow... i pan również, myśleliście, że cały czas jestem jego właścicielem. W rzeczywistości był w Warszawie...

Morosini opowiedział o swoim krótkim pobycie w Polsce, o spotkaniu z Kulawym i o podróży powrotnej.

-  Dzisiaj rano udałem się do pana na wyraźną prośbę Aronova, który miał nadzieję, że będzie pan mógł pomóc mi odnaleźć szafir, a także...

- .. .że będziemy mogli współpracować w sprawie pekto-rału... Od dawna zamierzał włączyć pana do misji i nas skontaktować, abyśmy zespolili nasze umiejętności. Co do mnie, jestem gotowy! Nasze przypadkowe spotkanie w ogrodzie przekonało mnie, że jest pan człowiekiem zdeterminowanym. A tak przy okazji, co pan zamierzał zrobić, kiedy spadłem panu na plecy? Chyba nie zjawić się na przyjęciu z rewolwerem i siłą odebrać szafir?

-  Nic z tych rzeczy. Chciałem tylko rzucić okiem i ocenić plac boju. Zresztą nie mam broni.

-  To niewybaczalny błąd, kiedy się człowiek ładuje w taką historię! Jeszcze może pan jej potrzebować!

-  To się okaże. Ale, ale, skoro już pan wie o mnie wszystko, czy mógłby pan odsłonić swoją tajemnicę? Co robił pan na balkonie handlarza bronią?

-  Próbowałem zdobyć dokładniejsze informacje na temat nowej serii granatów i koncert wydał mi się najlepszym momentem, aby zbadać tę sprawę. Ale ktoś mi przeszkodził. Ponieważ jedynym wyjściem był balkon, schroniłem się tam, ale kiedy przechodziłem z jednego na drugi, poślizgnąłem się. Jestem taki niezgrabny!... - westchnął Vidal-Pellicorne.