Morosini skierował się do najbardziej romantycznego miejsca, Naumachii, której półkolista kolumnada otaczała alejkę wysadzaną topolami. Promienie słońca igrały wesoło na tafli małego jeziora, które chciał obejść dookoła. Nagle w oddali zauważył dziwnie znajomą sylwetkę odzianą w popielaty kostium ożywiony wesołym, jedwabnym szalem w zielone grochy. Postać kierowała się prosto ku niemu, obserwując rozgrywającą się na środku jeziora awanturę kaczej familii. Anielka!

Dziewczyna wydawała się pogrążona w melancholijnym nastroju. Pozdrowił ją tak, jakby to zrobił Arlekin z commedia dell'arte i nie oparł się pokusie sparodiowania Moliera:

-  Co za szczęśliwe miejsce, że panią tu spotykam, hrabianko! Czy w tym ogrodzie dzieją się jakieś czary?

Anielka nawet się nie uśmiechnęła. Spojrzawszy na niego z niepokojem, spytała:

-  Proszę wybaczyć, ale czy my się znamy? Wydawała się tak zaskoczona, że radość Morosiniego z tego nieoczekiwanego spotkania prysnęła jak bańka mydlana.

-  Miałem nadzieję, że mnie pani pamięta?

-  A czy powinnam?

-  A czy zapomniała już pani park w Wilanowie i naszą podróż NordExpressem? Czy zapomniała pani o Władysławie?

-  Proszę mi wybaczyć, drogi panie, lecz nie znam nikogo o tym imieniu.

Dłonią w jasnej skórzanej rękawiczce uczyniła gest, jakby chciała usunąć Aalda ze swej drogi.

Nie było sensu nalegać. Morosini stał w miejscu jak skamieniały, nie mogąc ochłonąć ze zdumienia, i patrzył, jak dziewczyna powoli się oddala. Podziwiał jej figurę pod wąską spódnicą kostiumu.

To, co się właśnie wydarzyło, było tak zaskakujące, że pomyślał, iż może padł ofiarą złudzenia: ale czy takie podobieństwo było możliwe i dlaczego to dziwne spotkanie miało miejsce dwa kroki od domu, w którym mieszkała Anielka?... Nie, to było nie do pomyślenia... Zresztą tajemnicza dziewczyna zniknęła w tym miejscu w parku, gdzie znajdował się dom Ferralsa. I do tego ten zapach bzu, który tak utkwił mu w pamięci...

Zajęty domysłami, Morosini może by się zdecydował śledzić tajemniczą dziewczynę, gdyby nie usłyszał tuż obok kpiącego głosu:

- Piękna kobieta, nieprawdaż? Ale nie można wygrywać za każdym razem.

Książę drgnął i spojrzał rozeźlony na mężczyznę, który się do niego zbliżał. Intruz był niskiego wzrostu, ale mocno zbudowany, miał wydatny nos i czarne, głęboko osadzone oczy ocienione ciemnymi brwiami, które kontrastowały z potężną szopą siwych włosów wystających spod pilśniowego, czarnego kapelusza z odwiniętym rondem. Odziany w nienagannie skrojony antracytowy surdut uwydatniający szerokie ramiona, opierał się na masywnej lasce z bursztynową rączką.

- Nie przypominam sobie, żebym pytał pana o zdanie! - odparł ze złością Aldo.

Po czym, odwracając się od intruza, oddalił się wielkimi krokami. Postanowił udać się śladami dziewczyny, by sprawdzić pewien pomysł: jeśli to nie była Anielka, to prędzej czy później musi skręcić... Ale nic z tego... Aldo jak przyciągany magnesem skierował się prosto do domu Ferralsa, gdzie weszła dziewczyna. Kiedy zniknęła za ogrodzeniem, mężczyzna odwrócił się, by sprawdzić, czy człowiek z laską idzie tą samą drogą, ale ten zniknął bez śladu.

Aldo przyglądał się okolicom pałacu, jakby miał nadzieję jakoś dostać się do środka. Zwiedzić taki zabytek, zwłaszcza bez zgody właściciela, to by była gratka! Niestety, wiedza księcia o sztuce włamywania się była mizerna: w jego szwajcarskim liceum nie uczono, jak podrabiać klucze i posługiwać się wytrychem. Braki te zamierzał uzupełnić, udając się na staż do ślusarza. Ale jak tu zaproponować coś takiego Fabrizziemu, który od lat był panem wszystkich drzwi i zamków w jego pałacu...

W ten sposób jego myśli dotarły do Wenecji. Pomyślał, że trzeba dać znak życia Minie; popatrzył na zegarek i stwierdzając, że ma jeszcze trochę czasu do kolacji, udał się szybkim krokiem na pocztę przy bulwarze Malesherbes, żeby wysłać telegram, który powinien uspokoić domowników. Wiadomość zawierała aktualny adres i informację, że zamierza spędzić kilka dni w Paryżu w związku z interesami.

Potem wróci! do pani de Sommieres, która miała dla niego wiadomość przyniesioną przez Marię Andżelinę: dziś wieczorem Ferráis wydawał przyjęcie, aby ogłosić swój ślub zaplanowany na szesnastego maja, i przedstawić narzeczoną.

-  Tak szybko? Przecież jeszcze przedwczoraj Ferráis nie widział na oczy hrabianki Solmańskiej!

-  Zdaje się, że naszemu handlarzowi bronią bardzo pilno do ożenku. Podobno zakochał się jak sztubak, wzbudzając tym ogólne zdziwienie.

-  Nie ma w tym nic dziwnego - westchnął Morosini, przywołując w pamięci zjawiskową twarz i nieziemską sylwetkę Anielki. - Który mężczyzna nie dałby się uwieść tak urzekającej istocie... nawet taki zatwardziały kawaler jak baron. Markiza, udając, że nie zauważa tonu melancholii w głosie Alda, dodała:

-  Przyjęcie odbędzie się w zamku Ferralsa w dolinie Loary. Precyzja informacji zdziwiła Morosiniego, który nie potrafił powstrzymać się od zadania pytania:

-  Skąd Maria Andżelina czerpie takie wiadomości? Można by pomyśleć, że ma zdolność podnoszenia dachów, jak demon Asmodeusz?

Markiza stłumiła chichot, chowając twarz za binoklami.

-  No, gdyby moja szalona dziewica słyszała, jak porównujesz ją do demona, dostałyby ci się jeden lub dwa egzorcyzmy! Tym bardziej że, używając twojego wyrażenia, „ona czerpie" je z kościoła Świętego Augustyna. A konkretnie z rorat.

-  Kto jest jej informatorem?

-  Pani Quémeneur, rosła kucharka sir Eryka.

-  Myślałem, że panna du Plan-Crépin jest zbyt dumna, by zadawać się z garkotłukami!

-  Och! - przerwała stara dama z niesmakiem. - Co to za język! Czy przyszłoby ci do głowy nazwać swoją Cecinę garkotłukiem?

-  Cecina to co innego! To specjalny przypadek.

-  Podobnie jak pani Quémeneur, która też jest doskonałą kucharką! Co do Marii Andżeliny, nawet nie wiesz, jaka z niej demokratka, kiedy w grę wchodzi zaspokojenie ciekawości. A teraz powiedz, co zamierzasz?

-  Na razie nic... Lub raczej... zastanowić się. Rzeczywiście, pierwsza myśl nasuwała się sama: musi za wszelką cenę choćby rzucić okiem na przyjęcie u barona. Przejście z ogro-

du ciotki do sąsiada nie powinno nastręczać trudności, a kiedy przyjęcie osiągnie apogeum, przez wysokie okna w salonach będzie można obserwować, co się dzieje w środku.

Nie wiedząc, jak wypełnić sobie popołudnie, wsiadł w taksówkę przy bulwarze Malesherbes i udał się na plac Vendôme w nadziei, że spotka tam swego przyjaciela Gil-les'a Vauxbruna i spróbuje wysondować, co wie na temat Ferralsa. Jeśli handlarz armat był tym kolekcjonerem, o którym wspomniała Anielka, w co wątpił, gdyż nigdy o nim nie słyszał, największy paryski antykwariusz musiałby o nim coś wiedzieć. Ale tego dnia Morosini nie miał szczęścia: we wspaniałym sklepie-muzeum nie zastał nikogo oprócz małego, szczupłego i eleganckiego staruszka mówiącego z lekkim angielskim akcentem, pana Baileya, asystenta pana de Vauxbruna. Ten dżentelmen przyjął księcia z nikłym uśmiechem, który stanowił u niego oznakę niezwykłej radości, i poinformował, że antykwariusz udał się rano do Turenii, gdzie był proszony o dokonanie pewnej ekspertyzy, i że nie wróci wcześniej niż za dwa dni.

Książę przechadzał się jakiś czas wśród pięknych, rzadkich mebli sygnowanych przez Henri-Charles'a Boulle'a, pochodzących z pałacu w Burgundii, doskonale odrestaurowanych przez warsztat flamandzki. Oglądanie pięknych przedmiotów było najlepszym sposobem, aby zapomnieć o zmartwieniach i wzmocnić skołataną psychikę. Kiedy skończył przechadzkę, postanowił zadać panu Baileyowi pytanie:

-  Słyszałem, że niedawno sprzedaliście panu Erykowi Ferralsowi jeden z waszych srebrnych foteli w stylu Ludwika XIV. Zaskoczyło mnie to, gdyż wiem, że Vauxbrun nigdy się nie rozstaje z wyjątkowymi okazami...

-  Nie wiem, książę, kto opowiada podobne rzeczy! Pan Vauxbrun wolałby popełnić harakiri, niż sprzedać taki okaz baronowi Ferralsowi. Tego dorobkiewicza interesują tylko same antyki. Ostatnio kupił od nas złotą statuetkę pochodzącą ze świątyni Ateny.

-  Widocznie zostałem źle poinformowany - odparł Morosini filozoficznie. - Muszę przyznać, że sam nie znam go jako kolekcjonera, nigdy nie miałem z nim do czynienia.

-  Biorąc pod uwagę pańską specjalność, to trochę dziwne - odparł pan Bailey z uśmiechem. - Jego nie interesują drogie kamienie ani klejnoty, z wyjątkiem intagliów*18 oraz kamei greckich i rzymskich.

-  Jest pan pewien?

-  Nigdy pan Eryk ani żaden z jego pełnomocników nie licytowali klejnotów, nawet słynnych, na żadnej aukcji. Powinien pan o tym wiedzieć.

-  To prawda - potwierdził z udawanym przygnębieniem Morosini - ale czasem pamięć płata człowiekowi figle. To już nie te lata... - wyjaśnił smętnie ten trzydziestodziewięcioletni „starzec".

Morosini potrzebował chwili zastanowienia, wyszedł ze sklepu antykwariusza i udał się do Café de la Paix, usiadł na tarasie i zamówił gorącą czekoladę.

To, co mu powiedział Bailey, dawało wiele do myślenia. Jedynie zapalony kolekcjoner mógł zgodzić się na interes zaproponowany przez Solmańskiego w sprawie szafiru: Ferrals otrzyma go pod warunkiem, że zostanie zięciem Solmańskiego! Klejnoty go nie pociągały, sam był zatwardziałym kawalerem, a jednak się zgodził... W takim razie, jaką wartość w jego oczach przedstawiał klejnot Wizygotów, iż przywiązywał do niego taką wagę?... Aldo nie mógł znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytanie.

W końcu przyszło mu do głowy, aby umówić się na spotkanie z handlarzem armat i porozmawiać z nim jak mężczyzna z mężczyzną. Lecz wcześniej postanowił zabawić się w Asmodeusza i rzucić okiem na posiadłość, w której działy się takie dziwne rzeczy...