-  Chyba jestem idiotą, ale czegoś tu nie rozumiem. Czego się pan zatem spodziewa?

-  Czy aż tak źle zna pan kolekcjonerów? To zawistne i dumne bestie, a ja właśnie zamierzam to wykorzystać: mam nadzieję, że aukcja spowoduje ukazanie się prawdziwego diamentu i że to pan weźmie udział w tym cudzie.

Morosini nie odpowiedział od razu. Jako koneser doceniał taktykę Aronowa zmierzającą do tego, by popchnąć kolekcjonera do odkrycia kart. Znał takich dwóch czy trzech, ukrywających zachłannie swój skarb, w którego posiadanie weszli za pomocą podejrzanych środków, ale zdolnych zaprotestować, gdyby przypadkiem ktokolwiek ośmielił się utrzymywać, że jest posiadaczem tej wspaniałości. Milczeć wtedy niepodobna, ponieważ w ciszy skrada się podstępny robak: robak zwątpienia... A jeśli tamten miał rację? Jeśli prawdziwy kamień to był jego kamień, a nie ten?

Podczas tych rozmyślań jego wzrok wracał machinalnie do kopii szafiru.

Znów dał się słyszeć śmiech Kulawego.

-  Ależ oczywiście - powiedział, odgadując myśl księcia - z tym również można postąpić podobnie... dam go panu, aby pan uczynił z niego taki użytek, jaki się panu wyda właściwy. Tylko niech pan nie zapomina - dodał, zmieniając nagle ton - że od tej pory pan będzie decydował, czy się nim posłużyć. Będzie pan też w niebezpieczeństwie, gdyż osoba, która posiada prawdziwy kamień, z pewnością nie jest zwykłym amatorem czy pasjonatem. Musi pan też wiedzieć, że nie ja jeden znam sekret pektorału. Szukają go też inni, gotowi na wszystko, aby go zdobyć, i to jest główna przyczyna mojego życia w ukryciu...

-  Czy domyśla się pan, kim są ci „inni"?

-  Nie mogę panu wyjawić nazwisk. Przynajmniej jeszcze nie teraz, ale mam pewne podejrzenia. Musi pan wiedzieć, że wkrótce w Europie powstanie czarny zakon, antyrycer-stwo, zaprzeczenie najszlachetniejszych ludzkich wartości. Będzie on, już jest, zagorzałym wrogiem mojego narodu, który może spodziewać się po nim najgorszego... chyba że Izrael odrodzi się na czas, aby tego uniknąć. A więc miej się pan na baczności! Jeśli oni odkryją, że mi pan pomaga, stanie się pan ich celem, i niech pan nie zapomina, że dla tych ludzi wszystkie chwyty są dozwolone. A teraz... jeszcze może pan odmówić. Jest bez wątpienia nie na miejscu prosić chrześcijanina, aby ryzykował życie dla Żydów!

Morosini włożył szafir do kieszeni, po czym powiedział z uśmiechem:

-  Gdybym panu wyznał, że ta historia zaczyna mnie bawić, zaszokowałbym pana, a jednak to prawda. Dlatego wolę pana zapewnić, że muszę dorwać zabójcy matki, kimkolwiek on jest. Podejmuję zatem tę grę razem z panem... aż do końca!

Oko Kulawego przenikało na wskroś błyszczące pasją oczy gościa.

-  Dziękuję - powiedział.

Tymczasem wrócił służący, niosąc wielką tacę, na której dzbanek z kawą sąsiadował z zamrożoną butelką wódki, kieliszkiem, małymi papierowymi serwetkami i tak oczekiwanym przez Morosiniego talerzem przekąsek.

-  Sądzę, że przyszedł czas, aby przekazać mi wszystko, co powinienem wiedzieć, by nie popełnić błędu: datę aukcji w Christie's, nazwisko angielskiego jubilera i kilka innych szczegółów.

Podczas gdy książę się posilał, Szymon Aronow mówił, a głębia jego słów przenikała Morosiniego do szpiku kości. Ten dziwny człowiek przypominał trochę czarne lustro maga Luki Gaurica: nie można było w nim zobaczyć swojego odbicia, ale posiadało zdolność przedstawiania przeszłości i przyszłości. Słuchając go, jego nowy sprzymierzeniec nabrał pewności, że ich misja jest święta i że razem będą w stanie doprowadzić ją do końca.

-  Kiedy znowu się zobaczymy? - spytał.

-  Tego nie wiem, ale proszę, aby zostawił mi pan inicjatywę co do naszych spotkań. Jednak, gdyby odczuwał pan pilną potrzebę, by się ze mną skontaktować, proszę wysłać telegram do osoby, której adres tu panu zapisuję. Gdyby znaleziono ten skrawek papieru, nie będzie to miało żadnych konsekwencji; jest to adres mojego pełnomocnika w banku w Zurychu. Tylko niech pan nigdy nie kontaktuje się z Am-schelem, którego będzie pan miał okazję jeszcze spotkać. Przynajmniej nie w Christie's, gdzie będzie mnie reprezentował. Nigdy nie powinni widzieć was razem. Telegram do Szwajcarii powinien zawsze brzmieć niewinnie; może to być na przykład informacja dla klienta o wystawieniu na przyszłej aukcji interesującego przedmiotu lub o jakiejś transakcji. Pański podpis będzie dla mego pełnomocnika znakiem.

-  Zgoda - obiecał Aldo, wciskając papier do kieszeni z postanowieniem, że nauczy się adresu na pamięć, a następnie zniszczy kartkę. - A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak się pożegnać...

-  Jeszcze chwila, byłbym zapomniał o czymś ważnym. Czy nie będzie pan wkrótce w Paryżu?

-  Oczywiście. Wyjeżdżam w czwartek Nord-Expressem i mogę się tam zatrzymać na dzień lub dwa...

-  W takim razie musi pan odwiedzić jednego z moich najlepszych przyjaciół, który będzie panu bardzo pomocny w dalszym ciągu wydarzeń. Może pan na nim całkowicie polegać, mimo że na pierwszy rzut oka zrobi na panu wrażenie postrzeleńca i świszczypały. Nazywa się Adalbert Vidal-Pellicorne.

-  O Boże, co za nazwisko! - zaśmiał się Morosini. -A czym się zajmuje?

-  Oficjalnie jest archeologiem. Nieoficjalnie zresztą również, lecz ima się przeróżnych zajęć... Na przykład zna się na kamieniach szlachetnych, a zwłaszcza zna wielu ludzi, potrafi wejść do każdego środowiska... Wreszcie jest zdolnym szperaczem, jak nikt inny. Myślę, że pana ubawi. Niech mi pan odda kartkę, zapiszę tam jeszcze jego adres.

Po zanotowaniu adresu Aronow wstał, wyciągnął silną i ciepłą dłoń, którą Aldo ścisnął z przyjemnością, cementując umowę, której żaden papier nie był potrzebny.

-  Jestem panu niewymownie wdzięczny, książę. Żałuję, że znowu zmuszam pana do podziemnej wędrówki, ale gdyby ktoś pana śledził, musi widzieć, jak wychodzi pan z domu, do którego pan wszedł. Należy do mego wiernego Amschela, drugi ma we Frankfurcie...

-  Doskonale rozumiem. Zanim odejdę, czy mogę zadać panu jeszcze jedno pytanie?

-  Oczywiście.

-  Czy pan mieszka zawsze w Warszawie?

-  Nie. Mam też inne mieszkania, a nawet inne nazwiska, pod którymi może mnie pan spotkać, ale to tutaj jestem u siebie, tu jest mój dom. Lubię ten dom i dlatego ukrywam go zazdrośnie - dodał z jednym z tych uśmiechów, które Aldo uznał za intrygujące. - Tak czy inaczej, jeszcze się spotkamy... i życzę panu udanego polowania! Może pan zażądać w banku pieniędzy, jakich będzie pan potrzebował. Poproszę, aby została panu przyznana pomoc tego, którego nazwisko nie może być wypowiedziane!

Dochodziła północ, kiedy Morosini wrócił do hotelu Europejskiego.

Rozdział trzeci

Park Wilanowski

Kiedy następnego dnia rano Aldo wyjrzał przez okno, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Za sprawą magii promieni słonecznych miasto zmarznięte, melancholijne i szare zmieniło się w pełną życia stolicę, urocze tło dla młodego i dzielnego narodu żyjącego pasją zjednoczenia starej, niezwyciężonej, lecz od dawna rozdzieranej ziemi. Od czterech lat Polska oddychała powietrzem wolności i to się czuło na każdym kroku. I nagle wczorajsza obojętność Alda minęła, i miasto stało mu się drogie. Być może dlatego, że tego ranka przypominało mu Włochy. Ogromny plac rozciągający się między hotelem a koszarami, w których panował wielki ruch, przypominał włoską piazza. Pełno tu było dzieci, fiakrów i młodych oficerów z szablami, noszących swój oręż z taką samą godnością, co ich pobratymcy z Półwyspu.

Nagle uczuł potrzebę wmieszania się w ten przyjemny rozgardiasz i wskoczenia do jednej z dorożek. Pośpiesznie dokończył toalety, połknął śniadanie, które wydało mu się niestety zbyt zachodnie, i gardząc futrzaną czapką, udał się na zwiedzanie.

Najpierw pomyślał, że pójdzie pieszo, ale wnet zmienił zdanie; aby mieć obraz całości, najlepiej pojechać...

-  Niech mi pan znajdzie dobrego fiakra! - rzucił portierowi w mundurze obszywanym galonami.

Człowiek z pękiem kluczy przy pasku pośpiesznie zatrzymał dorożkę o pięknym wyglądzie, z brzuchatym dorożkarzem na koźle. Ten rozchylił usta w radosnym uśmiechu na widok klienta, który poprosił w języku Moliera, żeby pokazać mu Warszawę.

-  Jest pan Francuzem?

-  W połowie. W rzeczywistości jestem Włochem.

-  To prawie to samo. To dla mnie wielka przyjemność pokazać panu Rzym Północy!... Czy wiedział pan, że tak się nazywa naszą stolicę?

-  Słyszałem o tym, ale nie rozumiem dlaczego. Wczoraj stwierdziłem, że nie ma tu wiele antycznych ruin.

-  Zrozumie pan za chwilę. Bolesław zna stolicę jak nikt inny!

-  Mówi pan bardzo dobrze po francusku.

-  Wszyscy tutaj mówią po francusku. Francja to nasza druga ojczyzna! Jedziemy! Wio!

Co mówiąc, Bolesław wcisnął na głowę kaszkiet z niebieskiego płótna ozdobiony czymś w rodzaju ozdobnej opaski z posrebrzanego metalu, mlasnął i zaciął konia. Jak wszyscy dorożkarze, nosił kilka żeliwnych cyfr obok guzika przy kołnierzu, które zwisały na jego plecach jak etykietka. Zaintrygowany Morosini zapytał o powód takiego dziwnego oznakowania.

-  To pamiątka po czasach, kiedy panoszyła się tutaj policja carska. Żeby można było nas łatwiej odróżnić. Inne wspomnienie to te latarnie zawieszone przed domami. Ponieważ przyzwyczailiśmy się, więc niczego nie zmieniamy.

Zaczęło się zwiedzanie. W miarę jak przemierzali ulicę za ulicą, Morosini coraz bardziej doceniał wybór hotelowego portiera. Zdawało się, że Bolesław zna każdy dom, który mijali. Zwłaszcza pałace, klucz do przydomku Warszawy: było ich tutaj tyle, co w Rzymie. Wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, reprezentacyjnej arterii miasta, stały jeden obok drugiego lub naprzeciwko siebie, niektóre zbudowane przez włoskich architektów, ale lżejsze niż wielkie rzymskie siedziby. Zbudowane często na planie prostokąta, z czterema pawilonami po bokach, pozostałościami dawnych bastionów, miały szerokie dziedzińce i wysokie dachy pokryte pozieleniałą, miedzianą blachą, która dodawała kolorowego uroku miastu. Bolesław pokazał Aldowi pałac Teppera, w którym Napoleon spotkał Marię Walewską i tańczył z nią kontredansa, pałac Krasińskich, gdzie przyszły marszałek Poniatowski poświęcił sztandary nowych polskich regimentów, Potockich, gdzie Murat wydawał wspaniałe przyjęcia, Sołtyka, w którym przebywał Cagliostro, i pałac Paca, mieszczący ambasadę Francji za Ludwika XV i będący schronieniem Stanisława Leszczyńskiego, przyszłego teścia króla.