- Nie sądzę, żeby pańscy klienci docenili sekretarkę o wyglądzie kokoty!
- Bez przesady, ale wydaje mi się, że trochę mniej surowości...
Ogarnął wzrokiem szczupłą i wysoką sylwetkę Miny, od solidnych butów z brązowej skóry po sharmonizowany z nimi kostium ze spódnicą sięgającą aż do kostek i żakietem, w którym sekretarka podobna była do papierowej tutki z łakociami. Zestaw nieznacznie rozjaśniała bluzka z białej piki z wąskim kołnierzykiem. Twarz o delikatnych rysach i jasnej skórze, usianej tu i ówdzie na kształtnym nosie piegami, prawie całkowicie ukrywała się za dużymi, błyszczącymi okularami w stylu amerykańskim, pod którymi trudno było się domyślić koloru oczu. Morosini zauważył tylko, że były ciemne, dość duże i raczej bystre. Oczywiście ani śladu makijażu! Włosy, w głębokim, rudym odcieniu zostały ścisło upięte w kok na szyi, z którego nie wystawał ani jeden kosmyk. W sumie Mina van Zelden może byłaby i niebrzydka, gdyby inaczej się ubrała, ale obecnie bardziej przypominała surową guwernantkę niż sekretarkę eleganckiego i czarującego księcia. To prawda, że zdawała się odnosić sukcesy, zwłaszcza wśród anglosaskiej klienteli, gdyż nadawała temu nieco zmysłowemu pałacowi ton powagi, który zawsze wzbudza zaufanie.
Mina, niewzruszona uwagą chlebodawcy, zadowoliła się stwierdzeniem, że sekretarka wcale nie musi być piękna, i że Morosini nie zatrudnił jej z powodu urody. Koniec i kropka.
Jednak początek jej kariery in casa Morosini był dość oryginalny, a nawet cokolwiek pikantny. Książę wychodził właśnie ze ślubu w kościele San Zanipolo*6. Zatrzymawszy się, by popatrzeć na orszak, usłyszał głośny krzyk. Obejrzał się i ledwo zdążył dostrzec damskie nogi znikające w Rio dei Mendicanti: to była Mina, która cofając się, by lepiej móc przyjrzeć się ogromnej statui kondotiera Col-leone na koniu, wzniesionej przed kościołem, nagle straciła grunt pod nogami i runęła do brudnej wody kanału.
Morosini pośpieszył jej na pomoc swoją gondolą, gdyż Zian czekał nieopodal.
Syrenę wyciągnięto z wody, ułożono w łodzi i Aldo zabrał ją do pałacu, gdzie Cecina zajęła się nią z zapałem i kompetencją, z których była znana. Udało się jej nawet namówić nieznajomą na zwierzenia: młoda Holenderka opłakiwała stratę torby, która wpadła do wody wraz ze wszystkimi pieniędzmi. Ocalał tylko paszport, który zostawiła w walizce w skromnym pensjonacie dla panien, gdzie się zatrzymała.
Ponieważ nie było takiego zmartwienia czy smutku, który oparłby się Cecinie, niedoszła topielica nakarmiona mandorle*7 i kawą zaczęła traktować wybawczynię niemal jak matkę. Ta zaś, litując się nad nieszczęśliwą dziewczyną i wzruszona jej nienagannym włoskim, postanowiła wziąć jej sprawy w swoje ręce. Udała się zatem do swego pana, żeby wspólnie się zastanowić, co by można było zrobić dla tej młodej niewiasty...
Na szczęście Morosini mógł bardzo dużo. Właśnie rozstał się z sekretarką, signorą Rasca, która miała skłonność do mylenia swoich funkcji z zadaniami przewodnika muzeum i codziennie przyprowadzała liczną rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby podziwiali piękne rzeczy zgromadzone przez jej chlebodawcę. Przymykała przy tym oczy, kiedy jeden z drugim postanowił zabrać sobie jakiś drobiazg na pamiątkę. Dlatego, po krótkiej rozmowie z poszkodowaną, książę poczuł, że podziela punkt widzenia Ceciny: Mina, poza holenderskim, który był jej językiem ojczystym, znała cztery inne. Również jej znajomość sztuki była całkiem przyzwoita.
Uznając przemowę za skończoną, Morosini stwierdził, że jest już prawie południe, wziął rękawiczki i kapelusz, i otworzył drzwi do biura Miny, żeby jej przypomnieć, iż dzisiaj je obiad z klientem.
Przy nabrzeżu czekało już na niego pachnące nowością motoscaffo*8, z jasnego mahoniu i błyszczącej miedzi, pojazd wspaniały i anachroniczny zarazem. Była to jedna z pierwszych łodzi motorowych na lagunie. Aldo odczuwał radość dziecka, prowadząc tę piękną zabawkę.
Włączył silnik i ruszył niespiesznie, kierując się prosto na plac św. Marka.
Chłodny kwietniowy dzień pachniał algami. Książę an-tykwariusz napełnił płuca morską bryzą nadciągającą z Lido i popędził przed siebie. W basenie, naprzeciwko San Giorgio Maggiore, z wojennego statku najeżonego działami wysypał się tłum żołnierzy w białych, płóciennych mundurach. Kilkaset metrów dalej „Robert-Bruce", czarny jacht lorda Killrenana, podnosił kotwicę.
Morosini pozdrowił go gestem dłoni i skierował się prosto do pałacu książęcego, który w kapryśnym słońcu przypominał szeroką, różową wyszywankę wykończoną frędzlami białej koronki. Szczęśliwy, zacumował łódź i poprawiwszy krawat, wyskoczył na nabrzeże, rzucił uprzejme „dzień dobry" prokuratorowi Spinelli, który rozmawiał z nieznajomym pod kolumną San Teodoro, obdarował uśmiechem młodą kobietę w błękitnej sukience i skierował się na Piazzetta.
Otoczyły go setki białych gołębi krążących w locie, zanim usiadły na marmurach jeszcze błyszczących od kropli deszczu. Lubił tę południową godzinę, w której serce miasta zaczynało bić mocniej. O tej porze przed bazyliką św. Marka, jej złoconymi kopułami i końmi z brązu, „wielki salon" Wenecji przyjmował na swych białych płytach turystów zagranicznych i wiernych bywalców na czymś w rodzaju wiecznie trwającego karnawału, który odradzał się każdego dnia, w południe i o zachodzie słońca. Wtedy kawiarnie zapełniały się tłumem głośnych klientów.
Morosini dobrze wiedział, że po drodze spotka wielu znajomych, ale zdecydował, że nie będzie się zatrzymywał, gdyż był umówiony na obiad u Pilsena z klientem z Węgier, a nie znosił przychodzić na spotkania jako drugi.
Nagle zaklął w duchu, stwierdzając, że los znowu sprzysiągł się przeciw niemu, i że na pewno się spóźni. W jego stronę zmierzało bowiem zjawiskowe stworzenie ściągające na siebie spojrzenia przechodniów. Była to ostatnia żona doży, królowa Wenecji bez korony, i jej ostatnia czarodziejka, markiza Casati. Spowita w purpurowe szaty zmierzała ku niemu lekkim krokiem, cesarska, dramatyczna i blada jak śmierć. Przed nią podążał paź również odziany w purpurę, prowadząc na smyczy panterę zbyt spokojną, by nie była nafaszerowana jakąś miksturą. Zwierzę miało złotą obrożę nabijaną rubinami. Za markizą szła kobieta wyglądająca jak ofiara okoliczności.
Kiedy się spotykało Luizę Casati, trzeba było przygotować się na to, że jej włosy znowu będą innego koloru niż ostatnio. Tego dnia okazały się oślepiająco rude pod zwiewnymi piórami kapelusza. Markiza była kobietą bardzo wysoką, a w jej bladej twarzy wyróżniały się ogromne czarne oczy, powiększone przez czernidła makijażu, i usta podobne do świeżej rany. Casati zbliżała się majestatycznym krokiem, przyciskając do piersi pęk czarnych irysów. Na jej widok ludzie nieruchomieli, jakby zobaczyli maskę Meduzy lub samą Śmierć, której ponure rytuały markiza odprawiała z lubością, nie troszcząc się zbytnio o powodowany efekt. Nagle uśmiechnęła się i podeszła do Morosiniego, który pochylił się w ukłonie. Podała mu królewskim gestem dłoń ozdobioną ciężkim pierścieniem, po czym, skierowawszy na niego monokl wysadzany diamentami, wydała okrzyk dźwięczny jak wiolonczela:
- Drogi Aldo! Co za przyjemność spotkać pana, mimo iż nie odpowiedział pan na moje zaproszenie na dzisiejszy bal! Myślę, że to nie pańska wina: bileciki zostały wysłane... Ale pan ich nie potrzebuje, i oczywiście liczę na przybycie...
To nie było pytanie. Casati prawie nigdy ich nie stawiała, a jeśli nawet, to nie czekała na odpowiedź. Mieszkała nad Canale Grandę w Casa Dario, chylącym się ku ruinie pałacu z marmuru, porfiru i lapis lazuli, ale spowitym w romantyczny gąszcz bluszczy i glicynii. Urządziła w nim wspaniałe salony, mieszkając wśród cennych przedmiotów, futer i złotych naczyń, otoczona czarnoskórymi służącymi, których przebierała, zależnie od nastroju, za orientalnych książąt lub niewolników. Przyjęcia, które wydawała, były oszałamiające, ale Morosini nie przepadał za ich oryginalnością. Któregoś wieczoru, kiedy do niej przypłynął, musiał przejść między dwoma wielkimi tygrysami. Na schodach stali młodzi, na wpół nadzy gondolierzy pomalowani złotą farbą, z której powodu jeden z nich umarł jeszcze tej samej nocy. Tragedia ta dodała ponurej sławy legendzie Casati. Zaprosiwszy dwieście osób na bal, markiza wynajęła jeden z placów, kazała odgrodzić go od pospólstwa kordonem utworzonym z powiązanych ze sobą pozłacanymi łańcuchami służących odzianych jedynie w szkarłatne przepaski na biodra. W istocie nie było takiej ekstrawagancji, której by jej nie przypisywano. Powiadano nawet, że w jej francuskiej posiadłości w Vésinet, w czarującym Różowym Pałacu, który kupiła od Roberta de Montesquieu, hodowała węże. Co było zresztą najczystszą prawdą.
Morosiniego nie pociągał słynny bal i odpowiedział, że ma zajęty wieczór.
Casati zmarszczyła brwi.
- Czy został pan do tego stopnia sklepikarzem, że wzdraga się na myśl, że mógłby przeżyć u mnie chwilę na miarę wieczności?
- No właśnie! - odparł Morosini, którego nalegania hrabiny zaczęły złościć. - Sklep ma swoje wymagania, a ja dziś wieczór muszę wyjechać do Genewy, gdzie mam podpisać ważny kontrakt. Musi mi pani wybaczyć.
- Zdecydowanie nie! Niech pan zadzwoni, że ma grypę. Szwajcarzy nienawidzą mikrobów, a pan pojedzie później. No, proszę się nie dać błagać! Jeśli chciałby się pan dowiedzieć czegoś o damie, którą pan bardzo kochał...
Aldo poczuł ukłucie w sercu.
- Kochałem ich kilka.
- Ale jedną bardziej niż inne... Przynajmniej cała Wenecja była o tym przekonana.
Aldo zmieszał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale z opresji wybawiła go towarzyszka markizy, która podeszła bliżej i oznajmiła z nutą zniecierpliwienia:
- Już czas, Luizo, żebyś mnie przedstawiła. Nie lubię, jak się o mnie zapomina.
- To rzeczywiście niewybaczalne - podchwycił Aldo z uśmiechem. - Jestem książę Morosini i proszę panią o wybaczenie, że byłem nie tylko tak nietaktowny jak nasza przyjaciółka, ale na dodatek ślepy.
"Błękitna Gwiazda" отзывы
Отзывы читателей о книге "Błękitna Gwiazda". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Błękitna Gwiazda" друзьям в соцсетях.