-  Nigdy w to nie wątpiłem. Ona również, ale ponieważ widział się pan z moją matką na krótko przed jej odejściem, proszę mi powiedzieć, jak się wtedy czuła? Czy wyglądała na cierpiącą?

-  W żadnym wypadku! Być może była trochę nerwowa.

-  Czy mogę pana spytać, sir Andrew, dlaczego teraz przynosi mi pan tę bransoletę?

-  Żeby pan ją sprzedał. Donna Izabela nie chciała jej i dlatego klejnot stracił dla mnie całą wartość sentymentalną. Pozostaje wartość materialna. Ta okropna wojna nadszarpnęła największe fortuny, a jednocześnie wzmocniła inne, te podupadające. Muszę dokonać pewnych cięć. Ten klejnot nie będzie ofiarą, gdyż nigdy nie traktowałem go jak własności. Niech pan go spienięży jak najkorzystniej, a pieniądze złoży w moim banku. Dam panu adres.

-  Ale dlaczego ja i teraz? Matka zmarła cztery lata temu. Dlaczego nie powierzy pan bransolety domowi aukcyjnemu Sotheby's lub jednemu z wielkich paryskich jubilerów: Cartierowi, Boucheronowi czy innemu?

Za szklanymi okularami oczy starego mężczyzny zapłonęły.

-  Podoba mi się myśl, że będzie tu przebywał jakiś czas. A poza tym, zdobył pan, mój drogi, reputację eksperta, od kiedy zdecydował się zostać antykwariuszem.

Sarkazm lorda nie uszedł uwagi Morosiniego, który podjął temat natychmiast:

-  Czy to wygląda jak sklep? Zaskakuje mnie pan. Morosini objął spojrzeniem luksusowy wystrój swego biura, w którym stare boazerie i przeszklone biblioteczki otaczały niedokoń-

czony fresk Tiepolo. Pomalowane dwoma odcieniami szarości idealnie pasowały do delikatnej żółci aksamitnych tapet i cennego, chińskiego dywanu, na którym stało kilka bardzo pięknych mebli: biurko sygnowane przez Boulle'a i trzy fotele z tej samej epoki obite aksamitem, a zwłaszcza wielki, oparty na orle z rozpostartymi skrzydłami pulpit z pozłacanego drewna, na którym leżał szeroko otwarty, bogato ilustrowany śpiewnik kościelny. Lord Killrenan wzruszył obojętnie ramionami.

-  Wie pan dobrze, że nie, chociaż nie ulega wątpliwości, iż został pan handlowcem. Pan, należący do jednej z dwunastu rodzin nazywanych Apostolskimi, które w roku 697, na prawie bezludnej wyspie, wybrały pierwszego dożę, Pa-ola Anafesto...

Morosini uśmiechnął się ironicznie.

-  Muszę oddać cześć pańskiej erudycji, sir Andrew, ale skoro zna pan tak dobrze historię naszej rodziny, powinien pan wiedzieć, że zajmowanie się handlem nigdy nie było przyczyną wstydu dla wenecjanina, nawet z najzacniejszego rodu, ponieważ to dzięki handlowi wspieranemu przez zbrojne ramię Najjaśniejszej Republiki zawdzięczamy swoje pradawne bogactwo. Parter tego pałacu, który zamieniłem na sklep i biura, był kiedyś magazynem. A poza tym, nie miałem wyboru, chcąc uratować chociaż mury. Czy teraz nadal uważa mnie pan za człeka upadłego?

Wziął szkatułkę ze swojego biurka i podał gościowi gestem nieznoszącym sprzeciwu. Ale sir Andrew ją odepchnął.

-  Proszę wybaczyć - wymamrotał. - Byłem niezręczny... być może dlatego, że chciałem pana wypróbować. Niech pan to zachowa i sprzeda.

-  Postaram się jak najszybciej...

-  Nie ma pośpiechu!

-  Kiedy zobaczę pana znowu?

-  Może już nigdy. Mam zamiar wrócić do Indii, a potem zwiedzić Pacyfik aż do Patagonii... a w moim wieku...

Morosini wręczył bankierowi potwierdzenie odbioru, zanotował adres banku i odprowadził gościa do łodzi, którą miał dopłynąć do swojego statku. Ale kiedy podali sobie ręce, stary lord przytrzymał dłoń Alda dłużej.

-  Byłbym zapomniał! Niech pan sprzeda klejnot, komu zechce, z wyjątkiem jednego z moich ziomków. Czy pan rozumie?

-  Nie bardzo, ale jeśli takie jest pana życzenie...

-  To więcej niż życzenie, to jest moja wola! Za żadną cenę bransoleta Mogołów nie może dostać się w ręce żadnej brytyjskiej rodziny!

Książę antykwariusz spotykał się z przeróżnymi kaprysami swoich klientów, i ten kolejny wcale go nie zdziwił.

-  Niech pan będzie spokojny! Dusza księżniczki Mum-taz Mahal nie będzie miała powodu do gniewu - zapewnił.

Po powrocie do swojego gabinetu Aldo nie mógł się powstrzymać, by jeszcze raz obejrzeć cenny depozyt. Ponownie zaświecił lampę i długo napawał oczy i duszę połyskiem kamieni szlachetnych. Fascynacja, jaką w nim wywoływały, pogłębiała się z każdym miesiącem.

Sukces przedsięwzięcia był natychmiastowy. Zaledwie dowiedziano się, że palazzo Morosini zamieniono w salon wystawowy, a już zbiegły się do niego tłumy turystów i ciekawskich. Głównie Amerykanów. Kupowali antyki całymi walizami, nawet się nie targując. Pytali tylko: How much! i sprawa była załatwiona.

Morosini sprzedał w krótkim czasie i za nieoczekiwanie wysoką cenę meble, gobeliny i bibeloty, które poświęcił, aby rozkręcić swój interes. Mógłby w trzy miesiące sprzedać całą zawartość pałacu i wycofać się z interesu po zarobieniu fortuny, gdyż klienci, oczarowani jego uroczym sklepem urządzonym w wiekowych murach, o ścianach wyłożonych marmurem, ozdobionych freskami i obficie udekorowanych herbami rodowymi, byli gotowi popełniać istne szaleństwa. Wielokrotnie musiał nawet odmówić sprzedaży samych murów za cenę, która wystarczyłyby na zakup Pałacu Dożów.

Od tej pory sam zajął się poszukiwaniem rzadkich przedmiotów. Szczególnie klejnotów. Co było zgodne z jego osobistymi upodobaniami, ale również czynił to w nadziei na odnalezienie śladu zaginionego szafiru.

Na razie bez sukcesu. Natomiast jego reputacja znawcy starych kamieni szlachetnych umocniła się dzięki fantastycznemu zbiegowi okoliczności: w Rzymie, dokąd się udał, by nabyć boazerie, w domu przeznaczonym do rozbiórki znalazł zielony kamień pokryty w trzech czwartych zaschniętym błotem i żwirem. Po oczyszczeniu okazał się on wielkim szmaragdem, jednym z tych, którymi posługiwał się cesarz Neron do obserwowania zapasów w cyrku. To był prawdziwy triumf.

Nękany propozycjami kupna, wolał oddać kamień do muzeum na Kapitolu za śmieszną cenę, która nie napełniła jego kiesy, lecz podwoiła sławę. Na dodatek wenecka arystokracja, która początkowo go bojkotowała, teraz pośpiesznie oddawała mu hołd. Proszono go o konsultacje w sprawie rodzinnej biżuterii i w 1922 roku stał się jednym z najbardziej cenionych europejskich ekspertów w tej dziedzinie.

Aldo kontemplował bransoletę, żałując, że nie może jej kupić dla siebie. Klejnot ten byłby najcenniejszą ozdobą małej kolekcji, którą zaczynał gromadzić. Chociaż początek jego fortuny wyglądał nader obiecująco, nie mógł sobie jeszcze pozwolić na żadne ekstrawagancje, a zakup tego klejnotu byłby szaleństwem.

Zamknął go pośpiesznie w nowej skrytce, którą kazał zainstalować za boazerią. Była niewidoczna i bardziej dyskretna niż ciężka i niezniszczalna średniowieczna skrzynia, w której przechowywał oficjalnie dokumenty i kamienie. Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, że przed rozstaniem się z klejnotem księżniczki jeszcze przez jakiś czas będzie nim mógł nasycić oczy i palce. To było przynajmniej jakieś pocieszenie.

Skrytka wróciła na swoje miejsce, kiedy Mina, jego sekretarka, zapukała do drzwi i weszła z listem w dłoni.

-  Tak, Mino?...

-  Przyszedł do pana list z Paryża, w którym jest napisane, że księżniczka Ghika... to znaczy dawna kurtyzana Lianę de Pougy, ma zamiar wystawić na sprzedaż kolekcję dywanów z XVIII wieku. Czy jest pan zainteresowany?

Morosini wybuchnął śmiechem.

-  To, co mnie interesuje najbardziej, to mina, z jaką mi to pani oznajmiła! Mogła pani pozostać przy księżniczce, bez dodawania szczegółów, które tu nie pasują...

-  Proszę mi wybaczyć, lecz w istocie są fortuny, których pochodzenie może wydać się dwuznaczne. Według mnie, piękne rzeczy, luksus, rzadkie przedmioty i cenne klejnoty powinny należeć tylko do kobiet przyzwoitych. Być może to koncepcja trochę... holenderska, ale nie pojmuję, dlaczego we Francji, Włoszech i innych krajach kobiety posiadające najpiękniejsze klejnoty są również najbardziej rozwiązłe.

-  Co takiego? Nie ma żadnej renomowanej kokoty w kraju tulipanów? - odpalił książę złośliwie. - Żadnej striptizerki z klasą tarzającej się w perłach i sobolowych futrach? Panno van Zelden, pani mnie zadziwia!

-  Jeśli nawet są, nie chcę o tym nic wiedzieć! - odparła młoda dziewczyna z godnością. - Co mam odpowiedzieć w sprawie dywanów?

-  Nie jestem zainteresowany. Mamy ich krocie, a zajmują zbyt dużo miejsca.

Nie licząc tego, jak traktują je mole.

-  Dobrze. Odpowiem zatem w tym duchu.

-  A tak na marginesie, kto napisał ten list? Sekretarka poprawiła okulary, aby odczytać podpis.

-  Jakaś pani de... Guebriac, jak myślę. Pyta, czy nie wybiera się pan wkrótce do Paryża.

W pamięci Alda ukazała się ładna twarz z czarującymi dołeczkami w policzkach. Od kiedy zajmował się interesami, liczba kobiet, które uznały za nieodzowne skontaktować się z nim, niewyobrażalne wzrosła. Wyciągnął rękę.

-  Proszę mi dać ten list! Sam na niego odpowiem.

-  Jak pan sobie życzy.

Mina chciała wyjść, ale książę ją zatrzymał.

-  Mino!

-  Tak, proszę pana?

-  Chciałbym zadać pani pytanie: ile pani ma lat? Sekretarka uniosła lekko brwi zza rogowych okularów.

-  Dwadzieścia dwa. Myślałam, że pan wie.

-  I pracuje pani u mnie już prawie od roku, jak mi się zdaje?

-  Tak, to prawda... Czy ma pan wobec mnie jakieś zastrzeżenia?

-  Nie, nie o to chodzi... Jest pani doskonała... albo raczej, mogłaby pani być, gdyby ubierała się pani mniej surowo... Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem.

Jest pani młoda, mieszka w Wenecji, gdzie kobiety ubóstwiają być kokietkami, a odziewa się pani jak angielska guwernantka. Czy nie miałaby pani ochoty podkreślić co nieco swoje walory?