Nie odważyłam się zapytać, w czym tkwi nieprzyzwoitość, zresztą matka i tak nie dała mi dojść do słowa.

– Byłam dobrą żoną i wywiązywałam się ze wszelkich obowiązków małżeńskich. Nigdy nie upadłabym tak nisko, by pozwolić sobie na okazywanie uczuć. Żona winna być łagodna i wyrozumiała dla męża, zwłaszcza jeśli ten przeżywa trudne chwile, ma prowadzić gospodarstwo i dbać o dom i zdrowie rodziny. A jeśli on chce miłości… – matka nieomal wypluła to słowo – to niech idzie do kobiet innego pokroju!

Jej słowa mocno mną wstrząsnęły. Od tamtej chwili instynktownie zaczęłam bać się mężczyzn, choć nie wiedziałam właściwie, co jest przyczyną tego strachu.

Pani Fernér wróciła do kuchni i choć trudno w to uwierzyć, wyglądała na bardziej bezradną niż zazwyczaj.

– Miła moja, i co mam teraz zrobić? – wykrzyknęła. – Co mam uczynić?

– Poradzę sobie z gotowaniem, proszę pani – usiłowałam dodać jej otuchy.

Spojrzała na mnie zdumiona, jakby dopiero mnie zauważyła.

– Nie o to chodzi, Anna – Greta…

– Annabella.

– Tak, Annabella. Właśnie się dowiedziałam, że za dwa tygodnie mogę się spodziewać jeszcze dostojniejszych gości. Liczę na to, że twoja matka znajdzie wtedy czas dla mnie. Nie wiem, co zrobię, jeśli mi odmówi!

Nie był to dla mnie komplement, ale postanowiłam jej wybaczyć.

– Wydawało mi się, że pani goście już przyjechali – zaczęłam ostrożnie.

– Tylko troje, i to nie ci najważniejsi. Reszta przyjedzie jutro. Och, Anna – Lisa, jestem kłębkiem nerwów!

Uznałam, że nie warto jej znów poprawiać.

– Wszystko się ułoży – powiedziałam spokojnie. – Jakie ma pani życzenia? Wiem, że obiad będzie się składać z dziesięciu dań.

– Z dziesięciu! Nie, przynajmniej z osiemnastu!

– Do jutra nie dam rady – przestraszyłam się.

– Do jutra? Nie, chodzi mi o ten wystawny obiad. Jutro…

Dzień następny wydał się nagle pani Fernér na tyle nieistotny, że oddała inicjatywę w moje ręce.

– Muszę sporządzić listę surowców, które są w kuchni, no i muszę zrobić zakupy – stwierdziłam.

– Oczywiście, wszystko już zapisałam.

Bogu dzięki! Ta kobieta zachowała jeszcze resztkę rozsądku!

– Większość potraw przygotuję zawczasu – dodałam z ulgą. – Muszę jednak być tutaj, to znaczy w kuchni, i dopilnować całości.

– Oczywiście.

Nie domyślała się nawet, z jaką chęcią to uczynię. Może zobaczę raz jeszcze pewnego gościa…

Pani Fernér nie przestawała myśleć o przyjęciu, które miało się odbyć za dwa tygodnie.

– Zastanawiam się – powiedziała bardziej do siebie niż do mnie – czy nie powinnam przenieść go do mego zamku. Wszak wie pani, że należę do szlachty?

– Pani Fernér – odrzekłam, prostując się. – Moja matka i ja niechętnie przyjmujemy takie zlecenia. Byłyśmy we wszystkich większych posiadłościach, w Marsvinsholm, Svaneholm, w Tostrup. Wszyscy właściciele zatrudniają własnych kucharzy i nasza obecność prowadzi jedynie do niepotrzebnych scysji. Czują się urażeni, a nam nie pozostaje nic innego, jak przyjąć to do wiadomości.

Pani Fernér spojrzała mi prosto w oczy.

– Tak, sądzę, że masz rację, Annabello…

Więc jednak pamiętała moje imię!

– Jeszcze to przemyślę – westchnęła. – Przyjdź, kiedy zechcesz. Moje kucharki są do twojej dyspozycji.

Skinęłam głową i przyjęłam listę zleceń. Na środku stołu miał stanąć półmisek z pasztetem, sposób przyrządzenia pani Fernér zostawiła do mego wyboru. Poza tym ryba, zaproponowałam pieczonego turbota, moją specjalność. Potem rodzaj potrawki.

Kolejne pozycje na liście to stek barani i pieczona kaczka, którą udało mi się zamienić na faszerowanego indyka. I jeszcze gotowana szynka.

Część produktów miałyśmy już we własnej spiżarni. Podsuwałam pani Fernér pewne sugestie, by zaoszczędzić sobie czasu i wysiłku.

– Został nam deser – powiedziała w końcu. – Czy mogłabyś ułożyć na środku stołu piramidę z owoców i nadziewanych czekoladek? Z fontanną? I dodaj pieczone kasztany z masłem, orzechy, figi i rodzynki, rzecz jasna.

Obiecałam załatwić wszystko poza fontanną. Wprowadziłam jeszcze kilka poprawek w jadłospisie, by uniknąć banalnych potraw serwowanych zwykle przy takich okazjach.

O dziwo, pani Fernér się nie sprzeciwiła. Wręczyła mi pieniądze, a ja ruszyłam na targowisko.

Choć było jeszcze dość wcześnie, najlepsze towary dawno już zniknęły ze straganów. Obie z matką znałyśmy większość przekupek, one zaś znały nasze oczekiwania. Sztuka gotowania polega na właściwym doborze składników. Matka była w tym względzie niezwykle wymagająca, ja pozwalałam sobie na drobne ustępstwa.

Rzeźnik i handlarz ryb pojęli w lot, o co mi chodzi, i od razu zaopatrzyli mnie w niezbędne produkty. Wstąpiłam jeszcze do cukiernika, by zamówić migdałowe spody do ciast.

Wtedy to ujrzałam go ponownie. Nie był sam, szedł w towarzystwie równego sobie wiekiem młodzieńca. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, kiedy mnie pozdrowił. Widzieliśmy się przez jedną krótką chwilę, a jednak mnie rozpoznał!

Lekko skinęłam głową. Niezbyt uniżenie i wstydliwie, ale też nie za hardo, tak w sam raz. Nie wiedziałam, kim jestem, służącą czy córką szanowanego obywatela. Jego towarzysz rzucił mi wyzywające spojrzenie. Kiedy mnie mijali, usłyszałam, jak pyta przyjaciela, czy zaczął uganiać się za kucharkami.

Reszta dnia upłynęła mi na bieganiu między domem a kuchnią pani Fernér. Moje pomocnice okazały się nadzwyczaj sprawne, ale i tak nie zdążyłam się ze wszystkim uwinąć, zanim nadeszła północ. Ruszyłam do domu, czekało mnie tam jeszcze mnóstwo zajęć.

Nie przeszłam nawet połowy drogi, gdy poczułam, jak podwiązka zsuwa mi się w dół nogi. Przystanęłam pod latarnią, by ją poprawić. Nagle usłyszałam odgłos kroków i gwałtownie opuściłam spódnicę. Za późno. Mężczyzna, który zbliżył się do mnie, musiał wszystko widzieć. Co za wstyd!

Zatrzymał się przede mną i zapytał cichym głosem:

– Czy statek do Trelleborga już odpłynął?

– Między Ystad a Trelleborgiem nie kursują statki – odpowiedziałam szybko. To nieoczekiwane spotkanie na opustoszałej ulicy odebrało mi pewność siebie.

Mężczyzna skinął głową i zanim zdążyłam zaprotestować, wsunął mi w dłoń kartkę po czym się oddalił.

Patrzyłam za nim w osłupieniu. Chciałam coś powiedzieć, ale zniknął mi z oczu. Rozłożyłam papier i przyjrzałam się mu w świetle latarni. Widniało na nim tylko jedno słowo:

ALDEBARAN…

ROZDZIAŁ II

Wpatrywałam się w kartkę z bezgranicznym zdumieniem. Aldebaran? Co to znaczy? Czy w taki sposób pozdrawia się nieznajomą? A może chodzi o jakieś miejsce? W Ystad nie ma gospody o takiej nazwie.

Wzruszyłam ramionami i włożywszy karteczkę do kieszeni, ruszyłam w kierunku domu. Na rogu zderzyłam się z młodą dziewczyną. Jej wygląd nie pozostawiał żadnych złudzeń. Jeszcze ktoś weźmie mnie za ulicznicę, pomyślałam, nie przystoi o tej porze kręcić się po mieście bez towarzystwa. Przyspieszyłam kroku.

Miałam jeszcze sporo do zrobienia, lecz trudy dnia dały mi się we znaki. Mimo to nie mogłam zasnąć. Przewracałam się w łóżku, obmyślając najdrobniejsze detale. Musiałam włożyć w tę pracę cały mój kunszt. Moje pierwsze samodzielne zadanie, mój debiut w roli kucharki! Chwilami przepełniała mnie duma, wiara i pewność siebie, chwilami ogarniało paraliżujące przerażenie.

Wierciłam się niespokojnie, lecz sen nie przychodził. Między fantazjami o piramidach z czekoladek i owoców i fantazyjnie udekorowanych półmiskach zjawiał się obraz pewnego młodego, przystojnego oficera. Który ponoć zaczął uganiać się za kucharkami…

Mijały godziny. Wstałam z łóżka i wypiłam kubek gorącego mleka. Dopiero wtedy zapadłam w sen, by po dwóch godzinach się zbudzić i zabrać do pracy.

Miasto było jak wymarłe, kiedy przemierzałam ulicę, kierując się do domu Fernérów. Dźwigałam kosze i torby pełne surowców, przypraw i innych niezbędnych składników. W połowie drogi ramiona odmówiły mi posłuszeństwa. Postawiłam kosze na ziemi, by chwilę odpocząć.

Wtedy to usłyszałam za sobą głęboki głos:

– Czy mogę pomóc?

To był on! Na miły Bóg, to był naprawdę on! Zaskoczona i przestraszona dałam sobie odebrać kilka pakunków.

– Jestem zbyt leniwa, by nawrócić kilka razy – wymamrotałam bliska śmierci z zażenowania.

– Tak, rozumiem – uśmiechnął się. – Idziesz do domu Fernérów, prawda?

Skinęłam głową i szybko wyjaśniłam, że nie jestem jedną z kucharek pani Fernér, lecz zostałam wynajęta do przygotowania wieczornego posiłku.

– A więc jesteś szefem kuchni? – nie przestawał się uśmiechać.

Jeszcze raz skinęłam głową. Szef kuchni… To brzmiało dostojnie.

– Proszę pozwolić mi się przedstawić – powiedział szarmancko, kłaniając się. – Nazywam się Marcus Dalin i jestem porucznikiem. A przy okazji dalekim krewnym… – zrobił przerwę, by się zastanowić. – Kim ja właściwie jestem… Krewnym szwagierki pani Fernér, tak mi się zdaje!

Roześmieliśmy się oboje. Ten wspólny śmiech sprawił, że się rozluźniłam.

– A ja nazywam się Annabella Mårtensdotter – odrzekłam. Byłam zdumiona własnym zachowaniem. Zawsze taka skromna, zamknięta w sobie, nie rzucająca się w oczy, nagle zapragnęłam rozkwitnąć jak kwiat i zwrócić na siebie uwagę. Zapragnęłam, by on zwrócił na mnie uwagę!

Tak się już chyba zresztą stało, skoro zaofiarował się z pomocą. Gdyby nie chciał, mógł po prostu udać, że mnie nie widzi.

Spojrzałam na niego ukradkiem. Może miał w zwyczaju zaczepiać obce dziewczęta na ulicy? Może to zwykły uwodziciel?

Nie wyglądał na takiego. Jego oczy spoglądały z wyrazem ciepła i szczerości, a twarz wzbudzała natychmiastową sympatię. Chyba że tak właśnie wyglądali uwodziciele…

Zapytał, co jest w koszach i torbach, więc udzieliłam mu wyjaśnień.

– A tu są kasztany, podam je a la créme – zakończyłam, uchylając wieczko jednego z koszy.